Adres facebook

niedziela, 24 listopada 2013

Grafika na okładkę pierwszej powieści o przygodach Tequili, pt. "Liczba Bestii"...

Ilustracja autorstwa Kasi Babis i Daniela Grzeszkiewicza na okładkę pierwszej powieści Łukasza Śmigla o przygodach Tequili, pt. "Liczba Bestii". W książce znajdziecie także wspaniałe ilustracje Kasi! A komiks Tequila, pt. "Władca marionetek"do wzięcia tutaj: http://dobrehistorie.pl/book,28.html


sobota, 23 listopada 2013

"Coś na Progu" recenzuje: "GRA ENDERA" (reż. Gavin Hood).


To miło, że ktoś postanowił nakręcić Grę Endera. Powiedziałbym: bardzo miło z jego strony za tak nadobny wyczyn. Po 28 latach (choć i wcześniej reżyserzy robili doń podchody) mamy w końcu ekranizację! Tak...
 
Ten film jest niczym wzrost Roberta Downeya Juniora. Albo jak fizys Borysa Szyca. Albo jak zdolności aktorskie Karolaka. Średni. W zasadzie ciężko powiedzieć coś ponadto – jest to świetny przykład średniego filmu, który może posłużyć innym reżyserom w kręceniu kolejnych średnich filmów.

Przyszłość. 50 lat temu Ziemię zaatakowały robale, zwane Formidami i omal by jej nie zniszczyły, gdyby nie pewien bohater – Mazer Rackham. Od tamtej pory mieszkańcy zielonej planety skupieni są na budowie floty i produkcji najlepszych generałów. Tymi są dzieci, gdyż to one posiadają odpowiednie zdolności i uczą się w błyskawicznym tempie. Jednym z nich  jest tytułowy Ender Wiggin. Tak właśnie przedstawia się fabuła filmu.

Chwała tym, którzy przed wizytą w kinach sięgnęli po książkę Orsona Scotta Carda! To wcale nie tak, że adaptacja ordynarnie różni się od filmu („Lśnienie” się różniło, a było dobre), bo reżyser (Gavin Hood, znany ze średniego „W pustyni i w puszczy” i średniego „X Men Geneza: Wolverine”) zawarł główną oś fabularną książki. Tyle, że skupił się nie na tym, co trzeba. Wrażenie, że leci po łebkach, że film to tylko pojedyncze klisze średnio związane ze sobą i wyjęte żywcem z pierwowzoru, niestety, dominowało.
 
Zamiast skupić się na genialnej transformacji, ewolucji i rozwoju psychologicznym głównego bohatera, Hood postawił sobie za cel oddać - najwierniej jak tylko to możliwe – książkę. Dwugodzinny limit czasowy nie był w stanie tego udźwignąć.


A przecież mamy do czynienia z czymś naprawdę poważnym. US Marine Corps Grę Endera ma na swojej liście lektur, tłumacząc to faktem, że oferuje "lekcje w trenowaniu metodologii szkoleń, przywództwa i etyki”. Mamy do czynienia z jedną z najlepszych książek sci-fi. 

Biorąc pod uwagę fakt, że producentem był sam Orson Scott Card, trudno uwierzyć, że powstał z niego tak dziwaczny twór. Ten sam Card, który konsekwentnie od 1986 roku odrzucał wszelkie propozycje reżyserów twierdząc, że zbyt ingerują w jego wizję, pozwolił na zrobienie z produkcji kolejnego blockbustera.




Nadzieje były duże. Już przed filmem wiedzieliśmy, że aktorzy trenowali miesiąc pod okiem Cirque du Soleil (jednej z najsławniejszej trupy cyrkowej), a niektóre sekwencje kręcone będą w kompleksie NASA. Było jeszcze głośno, gdy okazało się, że środowiska homoseksualne zapowiedziały bojkot produkcji ze względu na poglądy autora (jest mormonem). Niestety! Wszystko to jak krew w piach. 

Skrzywdziłbym Grę Endera, gdybym powiedział, że wszystko jest nijakie. Imponujące są efekty nowych technologii. Wszystkie sceny batalistyczne przygotowane są z godną podziwu starannością. Sala Bitew szeroka na trzy boiska futbolowe (315 metrów), każda z gwiazd – statycznych osłon – ważyła ponad 6 ton, sceny kręcone w prawdziwej nieważkości i dbałość o szczegóły, zapewniona dzięki konsultacjom z szefem SpaceX - amerykańskiego przedsiębiorstwa przemysłu kosmicznego. 

Gdyby rozebrać film na części, każda z nich okazałaby się dobra. Niestety, złożony jest przez kiepskiego rzemieślnika, który nie miał na niego pomysłu. Bo się nie klei. I to jest jego największa bolączka.
            
~Paweł Iwanina

piątek, 22 listopada 2013

"Coś na Progu" recenzuje: "CARRIE" (reż. Kimberly Peirce)


Takiej dziewczyny zwyczajnie nie sposób zapomnieć. Chociaż wydaje się być przeciętną nastolatką, to w żaden sposób nie można jej określić mianem „normalnej”. Carrie White. Bohaterka książki Stephena Kinga po raz kolejny gości na ekranach kin za sprawą produkcji wyreżyserowanej przez Kimberly Peirce. Czy może zapaść na dłużej w pamięci fanów horrorów?

O ile w przypadku pierwszej ekranizacji Carrie z 1976 w reżyserii Briana De Palmy sądzę, że odpowiedź wydaje się być oczywista, o tyle w przypadku niedawnego remake'u mam już zasadnicze wątpliwości.


Pierwsza powieść Kinga zasłużyła na miano kultowej. Tytułowa Carrie White jest osobą niezwykle nieszczęśliwą. Dziewczyna żyjącą z matką - fanatyczką religijną, uchodzi za szkolne dziwadło, które bywa obiektem drwin i często jest poniżana. Jej wieloletnia frustracja znajduje jednak ujście za sprawą jej tajemniczej mocy. Bal maturalny, który miał być dla niej powrotem do normalności, okazał się bardzo krwawym, okrutnym spektaklem.

„Carrie” De Palmy ma w sobie niekwestionowane walory sztuki filmowej. Jest tam sugestywne przedstawienie losów dziewczyny wyobcowanej, nieszczęśliwej, która po odkryciu swoich nadprzyrodzonych zdolności mści się na swoich szkolnych rówieśnikach.

Długie ujęcia wprowadzające, dobre zdjęcia, ciekawe zabiegi montażowe, jak poliwizyjność, aktorski popis Sissy Spacek w roli tytułowej, czy doskonała ścieżka dźwiękowa stworzona przez Pino Donaggio z charakterystycznymi sekcjami smyczkowymi i muzyką fortepianową, to elementy, które składają się na wiarygodny film, w którym aspekt psychologiczny współgra z przedstawionym światem grozy.




„Carrie” Kimberly Peirce jest zaś niesamowicie wtórna. Wtórna i zwyczajnie męcząca. Ciężko jest bowiem oglądać ponownie te same wydarzenia. Ledwie kilka nowych scen, czy zmian scenograficznych rozwiązań jest niesatysfakcjonująca. Stawiam sobie pytanie: Co – oprócz chęci zysku – jest motywacją reżyserki?

Miałem nadzieję, że tytuł reklamowany bardziej mrocznym, psychologicznym portretem Carrie faktycznie będzie czymś więcej niźli odcinaniem kuponów od znanej historii. Zmiany mogły być widoczne chociażby w sferze realizacyjnej.

Nic z tego. Peirce postawiła w większej mierze na transparentność, wyrzekając się fabularnej poprawności. Chloë Grace Moretz, odgrywająca główną postać w filmie, jest w pełni świadoma swojej telekinetycznej mocy. Te zdolności, które ujawniły się u niej wraz z pierwszą menstruacją, są tu wyrazem nieskrępowanej siły. Umyka tutaj wiarygodność. Inaczej niż Carrie w interpretacji Sissy Spacek. Ta pełna jest lęku przez to, co dzieje się z jej ciałem i psychiką. Takie zachowanie jest bardziej zrozumiałe i bliższe prawdziwości.

U Peirce brak jest dwuznaczności i tajemniczości. Niestety, nie da się także odczuć nastroju. W poprzedniej ekranizacji groza zwiastowana była nie tylko przez muzykę, ale i obłąkańcze spojrzenie dziewczyny, dzięki którm napięcie narastało. Film swoim charakterem przypomina bardziej „teenage dramę” niźli pełnokrwisty horror, który miał być komentarzem do trudnej natury dorastania młodych ludzi.




Nie chcę jednak całkowicie przekreślać nowej „Carrie”. Film broni się – i w tym aspekcie może wydać się interesujący – wykorzystaniem efektów specjalnych. Jest to jednak naturalna kolej rzeczy. Minęło prawie czterdzieści lat od powstania filmu De Palmy i w związku z tym efekty są łatwiejsze do zaimplementowania. Przekłada się to na widowiskowość obrazu. Ponadto wypada wspomnieć, że w obrazie Kimberly Peirce udanie wypadła Julianne Moore w roli rozhisteryzowanej fanatyczki religijnej, matki Carrie.

Filmowi zabrakło odwagi, pomysłów i polotu. Mimo to zapewne znajdzie on swoich wielbicieli. Osobiście radzę jednak zapoznać się z literaturą Kinga, następnie adaptacją De Palmy, a dopiero później, podczas leniwego wieczoru, z produkcją Peirce. Taka kolejność wydaje się być najwłaściwsza i najlepsza, aby pamięć o tej nietuzinkowej dziewczynie z klasyki filmowego horroru, pozostała nieskalana wtórnością i bojaźnią wobec materii dzieła filmowego.



Marcin Waincetel


niedziela, 17 listopada 2013

Ostatnie dni przedsprzedaży "Coś na Progu" #9

TYLKO W PRE-ORDERZE (DO PÓŁNOCY 19.11.2013) PLAKAT A3 Z GRAFIKĄ DANIELA GRZESZKIEWICZA Z OKŁADKI - GRATIS! http://dobrehistorie.pl/magazine,15.html W numerze m.in. premierowe opowiadanie Marka Hoddera oraz opowiadania Franka Herberta i Roberta Louisa Stevensona, wywiad z Bramem Stokerem, kultowy komiks z serii "Martin Mystère", duetu Castelli & Alessandrini oraz komiks Rafała Szłapy. Temat przewodni: CZARNE CHARAKTERY! Piszemy m.in o fenomenie "M" Fritza Langa, Catwoman, Harley Quinn i Poison Ivy, przedstawiamy komiksowy team The Forgotten Villains, dajemy się uwieść Santanico Pandemonium i Catherine Tramell, straszymy strachem na wróble i Fantomasem... To oczywiście tylko część atrakcji, które znajdziecie w numerze! http://dobrehistorie.pl/magazine,15.html


środa, 13 listopada 2013

"Coś na Progu" recenzuje: "GRAWITACJA" (reż. Alfonso Cuarón).


Gdy pojedynkuję się z szumnie reklamowaną, popularną produkcją, dochodzą czasem do mnie słuchy o jej poziomie – i o ile często są to opinie różne pod względem jakości i ogólnej oceny, w tym przypadku było inaczej. Wiedziałem, że idę na dobry film. W trakcie oglądania w mojej głowie zaczęła niebezpiecznie kiełkować myśl, której ostateczna forma ukształtowała się już po zakończeniu seansu. Czy ja byłem na tym samym filmie? To miało być dobre! A nie było.

Mieliśmy mieć dobry thriller w kosmosie, dostaliśmy… No właśnie, co dostaliśmy? Lemony Snickett napisał swego czasu Serię Niefortunnych Zdarzeń i chyba ten tytuł najlepiej opisuje fabularne wydarzenia.

Zacznijmy od początku. Reżyser? Alfonso Cuarón. Odpowiedzialny za trzecią część Harry’ego Pottera. W 2001 roku udało mu się zabłysnąć hiszpańskojęzycznym dramatem I Twoją Matkę Też, jednak największym jego sukcesem jest Labirynt Fauna z 2006 roku. Współtworzył on też scenariusz wraz ze swoim synem, Alfonso Cuaronem. Tyle. Nic więcej. Żadnych fajerwerków.

Pierwsze momenty filmu są genialnym pokazem technicznych zdolności. Dostajemy leniwą akcję rekompensowaną genialnymi zdjęciami Ziemi. Ta widziana z kosmosu sama w sobie jest imponująca, a doprawiona efektami specjalnymi – jeszcze lepsza. To byłoby na tyle dobrych momentów w filmie. Po tej sekwencji można już wyjść z kina.

Akcja intensyfikuje się, gdy stacja kosmiczna ulega zniszczeniu przez szczątki satelity, zestrzelonego przez Rosjan. Teoria, na której zbudowany jest scenariusz, jest, jak niewiele rzeczy w filmie, prawdopodobna. Kaskada kosmicznego gruzu powstałego ze zniszczenia obiektu wielkości Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spowodowałaby reakcję łańcuchową, która całkowicie sparaliżowałaby możliwość wystrzelenia jakiejkolwiek satelity przez kilka dekad. Profesjonalnie to zjawisko nazywane jest efektem Kesslera, który poruszył ten problem już w 1978.

W wyniku tej katastrofy weteran lotów, Matt Kowalski (grany przez George’a Clooneya) i dr Ryan Stone, najlepsza w swym fachu inżynier (w tej roli Sandra Bullock), zaczynają dryfować w przestrzeni kosmicznej i podejmować rozpaczliwe próby dostania się na Ziemię. Od razu pojawiają się problemy: w jetpacku Kowalskiego jest mało paliwa, a Stone zaczyna z tlenem na poziomie dziesięciu procent.

Aktorka ta spędziła sześć miesięcy na intensywnym studiowaniu scenariusza i na rozmowach z reżyserem tak, aby jak najlepiej odegrać swoją rolę. Cuarón mówił: „przede wszystkim rozmawialiśmy o temacie filmu i drogach rozwoju.”. James Cameron powiedział nawet: „jej praca jest bardziej imponująca niż technologia, która ją wspierała”. To zastanawiające, zwłaszcza że rola Sandry Bullock ograniczała się do nieustannego dyszenia, sapania i wydawania całej gamy dźwięków, które miały odzwierciedlać jej emocje. Przybrała bowiem ona uniwersalną odpowiedź na wszelkie zagrożenia. Dryfuje w przestrzeni – dyszy. Tlen w kombinezonie schodzi poniżej minimum – dyszy. Nie wie, co zrobić – dyszy. Wszędzie te nachalne dźwięki, które prędzej wywołują złość, niż budują klimat.


Jednak najbardziej kuriozalnymi momentami filmu były zadziwiające niezgodności logiczne i załamywanie prawdopodobieństwa. Wśród nich: Clooney i Bullock połączeni jedną uwięzią, która, jak na złość, przerywa się. Dalej: Bullock znajduje kapsułę, dzięki której mogłaby wrócić na Ziemię, a w której – oczywiście – nie ma paliwa. Co postanawia astronautka? To jasne jak słońce: wypuszcza z niej tlen, by popełnić samobójstwo. W tejże kapsule łączy się przez sygnałem wąskopasmowym (AM) z Chinami, co wcale nie nasuwa jej pomysłu, żeby jakkolwiek zmienić częstotliwość i ponowić zerwaną komunikację. Ponadto nie wierzę, że wykwalifikowana i wytrenowana astronautka nie jest w stanie uruchomić kapsuły powrotnej, czy utrzymać w rękach gaśnicy, a już na pewno nie powinna mieć problemu z otwarciem śluzy. Dodatkowo, tlen w kombinezonie dr Ryan Stone zaczyna beztrosko hasać: spada w czasie do poziomu procenta, przy czym tym procentem można oddychać tak długo, jak pozostałymi dziewięcioma. Doprawdy, magia kina. „Jest tak wiele złych rzeczy i tyle technicznych zbiegów okoliczności, że wszystko to normalnie byłoby nieprawdopodobne.” – mówi Cady Coleman, astronautka NASA w wywiadzie dla Reader’s Digest.

Jak więc pogodzić to wszystko? W końcu dostajemy denną fabułę, zero dreszczyku charakteryzującego thriller, tragiczną i nielogiczną grę aktorską głównej bohaterki, a nawet porcję amerykańskiej propagandy (początek kosmicznego armagedonu winą Rosjan, w rosyjskiej stacji był pożar, a w chińskiej nie było paliwa) i czerstwą muzykę. Do kina przyszedłem na film, nie po to, by oglądać efekty specjalne i Ziemię z kosmosu! Niestety, w Grawitacji ni dramatu, ni thrilleru, akcji tyle, co kot napłakał i, co przyznaję z wielkim smutkiem, bardziej przypomina mi to pięknie zapakowane pudło z próżnią, niż ciekawą i intrygującą produkcję.

PAWEŁ IWANINA

poniedziałek, 4 listopada 2013

Nasze książki i czasopismo we wrocławskim sklepie FENIKS!

Zaczynamy rozwijać zaprzyjaźnioną sieć sklepów, w których mogą regularnie pojawiać się nasze produkty. Jeżeli prowadzicie fajny sklep z grami albo księgarnię z książkami i komiksami, dajcie znać - BARDZO chętnie nawiążemy współpracę. Już kiedyś zaczęliśmy planować taką sieć, ale niewiele z tego wyszło. Może teraz się uda? Tymczasem zapraszamy we Wrocławiu do sklepu z grami FENIKS (SDH Feniks, 4 piętro przy ul. Rynek 31/32, 50-121 Wrocław, Godziny otwarcia: pon-pt 9:00 - 20:00 -sob 9:00 - 18:00). Znajdziecie tam WSZYSTKIE nasze produkty na specjalnym regale (patrz foto.).


sobota, 2 listopada 2013

RUSZYŁA PRZEDSPRZEDAŻ PIERWSZEGO KOMIKSU O TEQUILI!


PRZEDSPRZEDAŻ (PREMIERA 6.12.2013, zamów już dziś, aby otrzymać razem z komiksem gratisowy dodatek!). TEQUILA #1: "Władca marionetek" (scen. Łukasz Śmigiel, rys. Katarzyna Babis). Pierwszy komiks z cyklu o Tequili - heroinie, która przeżywa przygody w postapokaliptyczny świecie przyszłości. Wybuchowa mieszanka postapo, science fiction i horroru w klimacie pulpowych klasyków sprzed lat! Zamów już dziś: http://dobrehistorie.pl/book,28.html

W przyszłości świat który znamy przestał istnieć. Apokalipsa przyszła wraz z pojawieniem się tajemniczych anomalii, nazwanych oknami, z których wylewa się żar zmieniający naszą planetę. Niedobitki populacji żyją w ruinach starego świata, zmagając się z serpentynami – latającymi potworami, które skutecznie mordują ludzi. Jednego po drugim...

W tych mrocznych czasach nadzieję daje jedynie legenda o tym, że pewnego dnia z nieba spadnie bohater, nadczłowiek, który uratuje świat. I rzeczywiście, zupełnie niespodziewanie, pewien nierozgarnięty szaman, zwany Kabukim Joe, odnajduje na pustyni tajemniczą kobietę, która nie pamięta kim jest i skąd się wzięła, lecz posiada nadludzkie zdolności i niezwykłą wiedzę o starej cywilizacji.

Tak zaczyna się historia tytułowej Tequili, która zrobi wszystko, aby poznać własną przeszłość i przekonać się, czy rzeczywiście jest wybrańcem, na którego czeka bliski końca świat. 

W przygotowaniu powieść autorstwa Łukasza Śmigla z ilustracjami Katarzyny Babis, pt. „Tequila: Liczba Bestii” (premiera: luty 2014). Już dziś ściągnij darmowe opowiadanie i szort komiksowy o przygodach Tequili: http://dobrehistorie.pl/book,23.html

Szukaj