Książka Roberta
Kirkmana i Jay'a Bonansingi rozpoczyna serię mającą za zadanie
poszerzenie wiedzy czytelników/widzów na temat postaci ze świata
Walking Dead. Nietrudno było wybrać pierwszego bohatera –
przerażający Gubernator jest jedną z najbardziej znanych i
fascynujących postaci zaprezentowanych na kartach komiksu. Biorąc
pod uwagę potencjał drzemiący w jego historii, pewna doza
oczekiwań przed lekturą jest naturalna...
Bez zbędnych spoilerów
trzeba oddać powieści, że zaskakuje jej główna oś narracji –
tytułowy Gubernator nie jest głównym bohaterem (co okazuje się na
końcu powieści, zabieg prosty, lecz dość skuteczny). Zaskakuje,
niestety na minus, również jakość historii opowiedzianej w
powieści. Nie dlatego, że narracja o grupie bohaterów walczących
o przetrwanie jest nudna. Nie. Problemem jest to, że „Narodziny
Gubernatora” to niemal dokładna kopia losów Ricka Grimesa i jego
ekipy. Czy Kirkmanowi i Bonansindze naprawdę brakowało weny?
Przebijając się przez kolejne strony powieści trudno otrząsnąć
się z nieznośnego wrażenia deja vu,
bo nawet konstrukcja grupy bliźniaczo przypomina drużynę Ricka.
Zarzuty o lenistwo autorów można zbić argumentem, że dzięki
podobieństwu losów można wyznaczyć paralelę między Rickiem i
Gubernatorem, pokazującą, że każdy pod wpływem okoliczności
traci kontakt ze swoją lepszą stroną. Być może, ale trudno
odróżnić głównego bohatera powieści od Ricka, w czym zresztą
nie pomagają fabularne kopie (jak spotkanie z rodziną dowodzoną
przez nieufnego staruszka, który z czasem przekonuje się do grupy
bohaterów powieści – brzmi znajomo, prawda?). Widzę w tym
zmarnowany potencjał, bo Gubernator to materiał na naprawdę
wstrząsającą i wciągającą historię, niekoniecznie zaś na
fabularny recykling i pisarskie lenistwo.
Końcowy
twist i wypełnione gore, pełne napięcia sceny akcji dają
umiarkowaną satysfakcję, ale to, co „Narodziny Gubernatora”
pogrąża, to nienajlepsze tłumaczenie. Przykłady koszmarków? Mój ulubiony: „gówno uderza w wiatrak”. O ile się orientuję, to związki frazeologiczne w rodzaju „shit
hits the fan” tłumaczy się nie dosłownie, a przy pomocy innego
związku frazeologicznego o podobnym znaczeniu. „Mijają dni, uczą
się ostrożności.” Też lubię, kiedy moje dni są ostrożne,
szkoda, że muszą się tego najpierw nauczyć. Przykłady można
mnożyć, ale nie ma to sensu. Koślawe, niemal szkolne konstrukcje językowe powodują wiele zgrzytów i wybijają z rytmu lektury. Owszem, można winić
materiał wyjściowy, ale język angielski z tego typu męską,
twardą i szybką narracją radzi sobie w inny, lepszy sposób i
zadaniem tłumacza jest przeniesienie tej dynamiki na trudny grunt
języka polskiego.
Zresztą
ta męskość narracji nie pierwszy raz (w komiksach i serialu widać
to jak na dłoni) pokazuje, że Kirkman kompletnie nie umie pisać
kobiecych postaci. Podobnie jest w „Narodzinach Gubernatora”,
gdzie April, obiekt zainteresowań głównego bohatera, pozytywnie
nacechowana jest tylko dzięki swojemu męskiemu sznytowi, temu, że
jest „twarda jak skała”. Oczywiście, w świecie zombie
apokalipsy twardych postaci nigdy mało, ale to nie powód, żeby
rezygnować z jakichkolwiek prób nadania im głębi. Zresztą niemal
wszystkie postacie z kart powieści są bardzo płaskie, co utrudnia
czytelniczą empatię. Wyjątkiem jest stary Chalmers, który ma
potencjał na ciekawą postać. Szkoda, że autorzy nie rozwinęli
jego wątku w satysfakcjonujący sposób.
„Narodziny
Gubernatora” to dobra propozycja dla hardcorowych fanów Walking
Dead, którzy chłoną nawet najmniejsze drobinki informacji na temat
świata komiksu/serialu. Pozostali mogą sobie powieść spokojnie
odpuścić, a jeśli wciąż interesuje ich kanoniczna historia
Gubernatora, to mogą zajrzeć do streszczeń. Wiecie, kiedy „gówno
uderza w wiatrak” lepiej stać daleko.
Paweł
Klimczak
Autorem tłumaczenia jest Bartek Czartoryski, co jest wyszczególnione w stopce.
OdpowiedzUsuń