Adres facebook

środa, 29 kwietnia 2015

[RetroGamer#2] Z blasterem przeciwko Imperium - Star Wars: Dark Forces



Przodek serii Jedi Knight, jeden z najbardziej innowacyjnych fpsów w swoim czasie i zarazem pierwsza w pełni trójwymiarowa gra z uniwersum Gwiezdnych Wojen – oto kultowe Dark Forces.


Innym razem, Luke


Chociaż Dark Forces uchodzi za jedną z ciekawszych gwiezdnowojennych gier, niewiele brakowało, by stała się najsłynniejszą. Pierwotnie bowiem twórcy planowali uczynić jej głównym bohaterem... Luke'a Skywalkera, zaś fabuła obracać się miała wokół wydarzeń z oryginalnej trylogii. Fps z jednym z najsłynniejszych bohaterów w historii popkultury? Świetny pomysł, szkoda tylko, że trafił do kosza. Developerzy uznali, że taka wizja ograniczałaby ich twórczo, więc koniec końców zdecydowali się postawić na zupełnie nowego bohatera i historię osadzoną przed wydarzeniami z Nowej Nadziei. I tak na scenę wkroczył Kyle Katarn, niegdyś oficer wiernie służący Imperium, obecnie najemnik na usługach Rebeliantów


Mroczna strona Troopera 


Podczas próby wykradnięcia planów Gwiazdy Śmierci Kyle wpada na trop tajemniczego projektu Dark Trooper - elitarnej jednostki żołnierzy będących, mówiąc prosto, Storm Trooperami na sterydach. Zdając sobie sprawę ze skali zagrożenia nasz bohater postanawia położyć mu kres.

Fabuła Dark Forces, choć dość prosta i przewidywalna, była jedną z tych rzeczy, które wyróżniały grę na tle ówczesnej konkurencji. Wszelkie poczynania gracza były dokładnie wyjaśnione i uzasadnione fabularnie, co stanowiło odmianę od dotychczasowych, mocno pretekstowych historyjek w stylu tej z Duke Nukem 3D. Miłym akcentem okazał się gościnny występ kilku ikonicznych postaci, ze znakomicie zdubbingowanym Darthem Vaderem na czele. 

Warto wspomnieć, że sama idea Dark Trooperów, usprawnionych technologicznie super żołnierzy przyjęła się do tego stopnia, że została wykorzystana w kilku późniejszych grach, powieściach, a nawet w pewnej linii zabawek. W efekcie można było nie tylko postrzelać do Dark Trooperów, ale również postawić sobie jednego z nich na półce, lub obok klawiatury.


Stara, ale jara (i to jak!)




„Po raz pierwszy każdy będzie miał okazję swobodnie przechadzać się po świecie w uniwersum Gwiezdnych Wojen” - tak przed premierą swojego dzieła wypowiadał się główny projektant Dark Forces, Daron Stinnet. I miał rację: Dark Forces było pierwszą w pełni trójwymiarową grą osadzoną w świecie wykreowanym przez George'a Lucasa. To właśnie ona ustawiła podwaliny pod takie tytuły jak Battlefront czy Republic Commando, zaś dzięki jej kontynuacji narodziła się kultowa seria Jedi Knight.

Jest to też jeden z nielicznych, klasycznych fpsów, które zestarzały się w bardzo godny sposób. Duża w tym zasługa rewolucyjnych, jak na tamte czasy rozwiązań w mechanice. Kyle mógł nie tylko skakać, ale także – uwaga - spoglądać w górę i w dół! Dzisiaj brzmi to śmiesznie, ale w 1995 roku był to ogromny postęp w zakresie pierwszoosobowych strzelanin.

Sam gameplay to staroszkolna klasyka: poruszamy się w przypominających labirynty poziomach w poszukiwaniu niezbędnych przedmiotów czy przełączników, strzelając po drodze do wszystkiego, co się rusza. A było do czego strzelać: żołnierze Imperium, mackowate stwory, droidy czy wreszcie potężni Dark Trooperzy - wielu z napotkanych wrogów skojarzycie z filmowej trylogii. Także lokacje wciąż mogą się podobać: pomimo dwudziestu lat na karku zaskakują szczegółowością i wiernym oddaniem filmowego klimatu.


Brać i grać


Dark Forces to świetna, klimatyczna gra, która obroniłaby się i bez wsparcia kultowej marki. Mam szczerą nadzieję, że seria ta doczeka się kolejnej odsłony lub przynajmniej remake'a z krwi i kości. W międzyczasie zachęcam was do sięgnięcia po oryginał. Jeśli lubicie Gwiezdne Wojny, lub po prostu macie ochotę na klasyczną, oldschoolową strzelankę na pewno nie będziecie zawiedzeni. Zwłaszcza że Dark Forces jest dostępne na platformie GOG.com za około dwanaście złotych. To całkiem niska cena jak za taki klasyk.




Piotr Kistela

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

[Złoty Poniedziałek] Demoniczny bóg pulpy - Myron Fass

Jeżeli w Ameryce lat 70. była brudna robota do zrobienia, pojawiał się On. Człowiek, który potrafił sprzedać absolutnie wszystko. Zawsze schowany w cieniu unikał obiektywów reporterów, przez co w świadomości ludzi praktycznie nie istnieje. Poznajcie legendę człowieka imieniem Myron Fass.
 
Wszechstronny

Mgła osnuwająca jego życie rzednieje dopiero wtedy, gdy w wieku 22 lat zaczyna rysować pierwsze komiksy. Nie ograniczał się w żaden sposób ani do gatunku, ani do wydawnictwa. Był elastyczny i brał każdą robotę, jaką napotkał. Pracował w ten sposób aż przez osiem lat, z roku na rok nakładając większe tempo. Niekiedy zdarzało się, że Fass ilustrował całe zeszyty komiksowe, zostawiając jedynie kilka stron dla innych autorów, jak w przypadku magazynu Love Doctor, gdzie publikował ckliwe romansidła (przeważnie według własnego scenariusza!), czy Black Diamond Western.

Złota Era, chłopcze!

Jako rysownik miał już ugruntowaną pozycję w świecie komiksu złotej ery. Nie trwało to jednak długo – na mocy Comics Code Authority historie, których tworzenie sprawiału mu przyjemność w zasadzie zniknęły z rynku – ostały się tylko te niszowe, które miały już rzeszę wiernych czytelników. Fass zajmował się dosłownie wszystkim, co związane z komiksem. Zostało mu tylko jedna gałąź, w której do tej pory nie miał okazji się sprawdzić.

Zamiast rysować poświęcił się karierze wydawniczej. I wyszło mu to świetnie. Dzięki temu stał się jednym z najwybitniejszych popularyzatorów pulpy z ostatniego pięćdziesięciolecia.

Fass nie bał się niczego – parał się komiksowym horrorem, wskrzeszał upadłe magazyny pulpowe takie jak Terror Tales, czy Horror Tales, wydawał kryminały i historie o Kapitanie Marvelu, a także serię magazynów dla mężczyzn i entuzjastów broni palnej. Nie wspominając o tabloidach, magazynach telewizyjnych, czy magazynach poświęconych UFO – Ancient Astronauts, Offical UFO, czy Close Encounters of the Fourth Kind. Sprzedawał, tworzył i promował wszystko, co tylko – wedle jego opinii – mogło się sprzedać. W tym okresie został nazwany demonicznym bogiem pulpy.

Demoniczny bóg pulpy

Złota era Mayrona Fassa przypadła na lata 70., kiedy stał się największym wydawcą magazynów w Stanach Zjednoczonych. Jego rekordem było pięćdziesiąt(!) magazynów miesięcznie, które wychodziły pod egidą jego licznych firm wydawniczych. 

Moda na ciemniejsze oblicze pulpy stopniała na końcu lat 70., kiedy to do amerykańskiej świadomości dochodził powoli splendor nadchodzących lat 80. Mimo to Myron Fass działał dalej, choć mniejszym sumptem i ze znacznie skromniejszą kolekcją gazet.

Jego ostatnim projektem była firma Creative Arts wydająca magazyny dla miłośników broni. Były lata 90., a Fass dochodził siedemdziesiątki. Po latach ciągłej walki o dobrą sprzedaż przygniotła go paranoja, przez którą przestał się odzywać i stał się podejrzliwy. Poszedł wtedy za namową rodziny na zasłużoną emeryturę. Nieniepokojony w ostatnich latach swojego życia przez nikogo zmarł na słonecznej Florydzie w połowie lat dwutysięcznych, zostawiając po sobie pokaźny komiksowo-pulpowy dorobek.

Żółte dziennikarstwo?

Patrząc się z perspektywy dzisiejszej na działalność Fassa trzeba powiedzieć, że nie wszystko co tworzył, było dobre - wśród jego tytułów wiele było w konwencji tzw. żółtej prasy, czyli tytułów, które bazowały na niesprawdzonych doniesieniach, niezweryfikowanych informacjach, nastawionych na tanią sensację tabloidach, których tworzenie miało tylko jeden cel - miało dostarczyć mu gotówki na produkcję tego, co zawsze go pasjonowało - magazynów komiksowych.

Pamiętajcie o Myronie Fassie. W końcu demoniczny bóg pulpy może być tylko jeden.

Jeżeli chcesz przeczytać więcej o złotej erze komiksu zapraszam do śledzenie informacji na temat naszego najnowszego magazynu - Coś na Progu: Złota Era Komiksu

Paweł Iwanina

środa, 22 kwietnia 2015

Niechciany bękart świata gier – Heart of The Alien [RetroGamer #1]

W cyklu RetroGamer postaram się przybliżyć wam zapomniane produkcje ze świata wirtualnej rozrywki, które zasługują na to, by poświęcić im kilka wolnych chwil. Na początek poznajcie Heart of The Alien – jedyny oficjalny sequel kultowej platformówki Another World.

Buddy & Lester znowu w akcji

Choć wielu fanów za jedyną liczącą się kontynuację Another Worlda uznaje grę Flashback, to właśnie dzięki wydanej w 1994 roku na konsolę Segę CD Heart of The Alien poznacie kontynuację losów naukowca Lestera i jego kosmicznego przyjaciela Buddy'ego. Po dramatycznej ucieczce z więzienia w finale Another Worlda bohaterowie odlatują na grzbiecie pterodaktyla do rodzinnej wioski Buddy'ego. Na miejscu czeka ich przykry widok: okazuje się, że tajemniczy czerwonooki tyran porywa przedstawicieli własnego gatunku i więzi ich w sobie tylko wiadomym celu. Buddy wraz z Lesterem raz jeszcze wyruszają w niebezpieczną podróż, by pokonać nowe zagrożenie. Tym razem jednak role się odmieniają: gracz sterować będzie ruchami szaroskórego kosmity, zaś Lester, dawny protagonista zostaje zepchnięty na dalszy plan.



Burzliwe losy Serca Kosmity

Érik Chahi, twórca Another World, początkowo nie planował kontynuacji swojego dzieła, myśląc o nim jak o pewnego rodzaju zamkniętym rozdziale. Jednak silne namowy ze strony wydawcy, firmy Interplay skłoniły go do zmiany zdania. Pierwotna wizja gry znacznie odbiegała od ostatecznego produktu: Chahi chciał stworzyć opowieść dziejącą się równolegle to tej z pierwszej odsłony, widzianą z punktu widzenia kosmity Buddy'ego. Pomysł był ciekawy, ale nigdy nie został zrealizowany: Chachi już wtedy był mocno zaangażowany w produkcję innej gry – Heart of Darkness, przez co poświęcał sequelowi Another Worlda coraz mniej czasu i uwagi. Wykorzystało to Interplay, które z czasem całkowicie przejęło stery i usunęło wszystkie pomysły Chahiego zastępując je swoimi rozwiązaniami. Efekt końcowy tak bardzo różnił się od tego, czym miał pierwotnie być, że po jego premierze Chahi wydał oficjalne oświadczenie w którym odciął się od Heart of The Alien nie uznając tego tytułu za kanoniczny.

Dobra, ale spóźniona

Heart of The Alien to bardzo zachowawczy sequel, co można odczytać zarówno za wadę jak i zaletę. Trudne elementy zręcznościowe i specyficzny, chłodny klimat (ach, ten wszechobecny błękit) wciąż mogą się podobać. Bujając się nad przepaściami za pomocą specjalnego bicza, uciekając przed gigantyczną czarną panterą (tak, znowu) czy walcząc z różnorodnymi przedstawicielami lokalnej fauny bawiłem się równie dobrze, jak w przypadku Another Worlda.

Mimo pozytywnych wrażeń jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Heart of The Alien w dniu swojej premiery przeszedł właściwie bez echa. Gra, która wyglądała praktycznie tak samo jak wydany trzy lata wcześniej prequel nie miała szans, by poradzić sobie na szybko rozwijającym się rynku. Zarówno oprawa graficzna jak i przestarzałe mechanizmy mocno trąciły już myszką, zwłaszcza na tle rozbudowanych i przepięknych graficznie tytułów od Nintendo, szturmujących w tym czasie rynek. Nie pomogła też niska popularność konsoli Sega CD, a brak wsparcia ze strony ojca serii ostatecznie przyczynił się do pogrzebania tego tytułu nie tylko komercyjnie, ale takżę w pamięci graczy.
Warto? Jasne, że warto!

Jeśli podobał wam się Another World i jesteście ciekawi dalszych losów pewnego rudowłosego naukowca, Heart of The Alien jest dla was produkcją obowiązkową. Zwłaszcza że jest  legalnie dostępna całkowicie za darmo. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło:

„Heart of The Alien Redux” 

Można cieszyć się powrotem do tajemniczego Innego Świata!




Piotr Kistela

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Komiks, który rozśmieszał Amerykę [Złoty Poniedziałek]

Cykl wpisów Złoty Poniedziałek poświęcony będzie komiksom – najczęściej tym, ze Złotej Ery Komiksu. Postaram się przybliżyć wszystko, co z komiksem jest związane w dobrej i przejrzystej formie. Zaczniemy od lutego 1948 roku, kiedy to nakładem wydawnictwa St. John wychodzi pierwszy numer 36 stronicowego komiksu Abbot and Costello.


Takich trzech, jak nas dwóch...

Były to zeszyty robione na licencji uzyskanej od wytwórni Universal, która zajmowała się produkowaniem filmów z tytułową parą. Abbott i Costello byli komediowym duetem, który od początku lat 40. rozbawiał całą Amerykę do łez. Nie była to zwyczajna para, która od czasu do czasu miała uświetniać nudne uroczystości – w tamtym okresie nie było osób, które mogłyby się z nimi równać. 

Są autorami jednego z najbardziej rozpoznawalnych skeczy - grze słów. Nazywał się „Who’s on first?” i polegał na tym, że wysoki, szczupły i wyważony Abbot tłumaczył pozycje i nazwiska graczy baseballa swojemu niskiemu, tęgiemu i porywczemu partnerowi – Costello. Witz rozchodził się o dwuznaczność nazwisk – jeden nazywał się Kto, drugi Czemu – a na każdy występ modyfikowali listę graczy. Brzmiało to mniej więcej tak:

- Kto jest pierwszy?
- Kto.
- Kto?
- Kto jest pierwszy!

„Who’s on first” znalazło się w liście 100 najlepszych cytatów według Amerykańskiego Instytutu Filmowego. 

Zapełniamy rynek

Abbot i Costello byli hitem – pojawiali się w radiu, telewizji, filmie, kreskówkach, a nawet w tekstach piosenek. Byli bezkompromisowi, nieugięci i przez ponad 20 lat ciągle na dobrym poziomie. Niestety, przez kodeks Haysa – konserwatywny zbiór zakazów dotyczących możliwości pokazywania danych scen w kinematografii – wydźwięk ich filmów musiał być złagodzony. 

Do rzeczy, których nie można było pokazać na ekranie wybrano komiks, chociaż pierwotnie nie taki był zamysł. Pierwsza historia z lutego 1948 roku to przerysowana na papier fabuła filmu z duetem Abbot&Costello - The Wistful Widow of Wagon Gap z 1947 roku. Później zamiast uciekać się do adaptacji, zaczęto wychodzić z własnymi inicjatywami. Pojawiały się parodie westernów, kryminałów, thrillerów, a nawet fantasy. Wszystko w dowolnej komediowej konwencji – żonglowano gatunkami, obśmiewano polityków i systemy gospodarcze, pojawiały się komentarze na bieżące sprawy polityczne, a wszystko to ukryte pod celnymi ripostami Abbota i Costello.

Po tym, jak prawy górny róg okładki zaczęła zasłaniać pieczątka „approved by comic code authority” seria przetrwała tylko 2 lata. Do 1956 roku zdążyło ukazać się 40 bardzo dobrych, choć miejscami nierównych numerów. 
 
Nie taki szybki koniec

Koniec komiksowej serii zbiegł się ze spadkiem zainteresowania wyczynami Abotta i Costello, którzy kilkanaście lat wcześniej wyparli Flipa i Flapa, a teraz sami mieli być wyparci przez nowy duet – przystojnego, wysportowanego i uwodzicielskiego Deana Martina i jego partnera, wyjątkowo pociesznego Jerry’ego Lewisa. 1956 rok to także ostatni poważny film z gasnącymi sławami. Ameryka o nich zapomniała.

Po 11 latach nieobecności, w 1967 roku powrócili – najpierw w wersji animowanej The Abbott and Costello Cartoon Show, pięciominutowych skeczach na zlecenie Hanna-Barbera, a później znów zagościli na kartach komiksu. Serię wydawało wydawnictwo Charlton, miała 22 zeszyty i ostatecznie umarła w 1971 roku. Od swojej starszej siostry odbiegała poziomem, a swoją popularność osiągnęła dzięki zamiłowaniu Ameryki do nostalgii.

Jak na razie nie zanosi się ani na reedycję, ani na nowe przygody komediowego duetu. Chociaż przyglądając się ostatniemu trendowi, w którym do łask powraca retro i vintage nie powiedziałbym, że jest to aż tak bardzo nierealna myśl.

Paweł Iwanina


Grafiki

Na koniec kilka grafik. Różnice między rokiem 1954 a 1955, czyli wprowadzeniem Comic Code Authority widać gołym okiem:

Okładka sprzed Comic Code Authority
A tutaj już po liftingu.
               

czwartek, 16 kwietnia 2015

[TRAILER] Mad Max powraca... niedługo!

Od ostatniego filmu z serii minęło 30 lat. Już jest - najnowszy trailer Mad Maxa, jednego z najbardziej wyczekiwanych filmów 2015 roku. Widzimy, że będzie klimatycznie. Mimo zapewnień, że tylko 20% efektów specjalnych tworzonych będzie komputerowo, małe obawy pozostają... Ale mamy nadzieję, że szybko miną.

Przez pewien czas mówiło się, że w najnowszym Mad Maxie wystąpić ma w roli gościnnej pierwotny odtwórca tej roli - Mel Gibson. Plotki szybko zostały zduszone, ale nadzieja pozostaje. Wkrótce widzimy się w kinach, bo ogólnoświatowa premiera już 13 maja, a do Polski film trafi 9 dni później, 22 maja.







Szukaj