Adres facebook

piątek, 30 marca 2012

Coś na progu rozmawia: Wywiad z Piotrem Sarotą (drugie miejsce w Wielkim Przedwiecznym konkursie na opowiadanie)

Krokami Wielkich Przedwiecznych zbliża się data premiery antologii "Cienie spoza czasu". Przeczytajcie rozmowę z Piotrem Sarotą, który zajął drugie miejsce w Wielkim Przedwiecznym konkursie. Wywiad przeprowadziła Martyna Bieżyńska (ilustracja, Krzysztof Chalik)

Martyna Bieżyńska: Skąd inspiracje do napisania "Przekleństwa celuloidu"?

Piotr Sarota: Przede wszystkim pomógł mi kierunek moich studiów, to znaczy filmoznawstwo. Początkowo pomysły na opowiadanie były zupełnie inne – wahałem się między klimatami feudalnej Japonii a komediowym melodramatem z pomiotem Cthulhu w roli odrzuconego kochanka. Pomysł na „Przekleństwo...” przyszedł właściwie przypadkowo, kiedy szukałem materiałów dotyczących kina grozy lat osiemdziesiątych, exploitation movies i video nasties. W tym okresie powstawały tony ekstremalnie absurdalnych filmów, oferujących spektakl groteski, szokujących, ale bez tego potencjału, jakie miało kino poprzedniej dekady. Stwierdziłem więc, że ciekawe byłoby, gdyby reżyser podobnego rodzaju filmów zabrał się za adaptowanie Lovecrafta – którego wielu nadal uważa za autora literackiej pulpy – wrzucając do tego nagie laski, przemoc, pornografię, ale po drodze napotykając problemy natury ponadnaturalnej.
  
Martyna Bieżyńska: Jak wyglądał proces powstawania tego opowiadania? W jakich miejscach, okolicznościach najczęściej Pan pisze?

Piotr Sarota: Mało spektakularnie: kiedy był już ogólny pomysł, po prostu siadłem do klawiatury, starając się pisać każdego dnia, ustawicznie zwiększając tempo. Zazwyczaj, gdy zabieram się za tekst, mam w głowie tylko początek i zakończenie, reszta pozostaje dość płynna. W tym przypadku było podobnie – wiedziałem, o czym chcę pisać i jaki ma być finał; pomysły na wszystko, co pomiędzy, rodziły się już w trakcie pisania. Zazwyczaj tworzę w domu, wieczorami, kiedy mam chwilę na zajęcie się przyjemnościami – chyba że wpadnie mi do głowy jakiś fajny pomysł, który koniecznie muszę spisać. Wtedy mogę stukać w klawiaturę nawet czekając w kolejce do dziekanatu.

Martyna Bieżyńska: Ile czasu zajęło napisanie "Przekleństwa celuloidu"?

Piotr Sarota: Samo napisanie tekstu zajęło około pięciu dni. Poprawki, korekta i cyzelowanie opowiadania to kolejny tydzień pracy.

Martyna Bieżyńska: Dlaczego zdecydował się Pan na udział w tym konkursie?

Piotr Sarota: Bo lubię prozę Lovecrafta. Stworzona przez niego mitologia przyciąga i intryguje, podobnie zresztą jak sam pisarz. Podoba mi się również styl jego pisarstwa – niby łatwo go podrobić, operując podobnymi konstrukcjami zdań i motywami, ale najczęściej takiej kopii brakuje siły i wyrazu. Niebagatelną rolę odegrali też znajomi, którzy twierdzą, że całkiem nieźle wychodzi mi tworzenie różnych tekstów i że moje twory dobrze się czyta. Sterroryzowali mnie na tyle skutecznie, że po prostu musiałem napisać coś na ten konkurs.

Martyna Bieżyńska: Czy to Pana pierwsza publikacja?

Piotr Sarota: Tak. Wszystkie moje dotychczasowe teksty lądowały w przepastnej paszczy Internetu, na różnych portalach związanych z fantastyką.

Martyna Bieżyńska: Czym zajmuje się Pan zawodowo?

Piotr Sarota: Na chwilę obecną studiowaniem filmoznawstwa w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ – miło byłoby znaleźć zawód związany bezpośrednio z kierunkiem, ale różnie może z tym być. Poza tym pomagam w prowadzeniu gospodarstwa domowego, a w wolnych chwilach zajmuję się pisaniem recenzji (z dziedziny kina i literatury) dla kilku portali internetowych, m.in. Kawerny i Hatak, oraz  dla pisma krakowskich studentów filmoznawstwa 16mm – a także tworzeniem wideorecenzji dla studenckiej telewizji pod szyldem „Postprodukcja”, ale jest to działalność non-profit.

Martyna Bieżyńska: Czym Pan się interesuje, pomijając pisanie?

Piotr Sarota: Przede wszystkim kinem – zarówno oglądaniem filmów, jak i pisaniem o nich i refleksją teoretyczną na ich temat. Poza tym oczywiście literaturą, zwłaszcza fantastyczną oraz komiksem, głównie w wydaniu europejskim i amerykańskim. Jestem też zafascynowany Japonią i jej kulturą (czy też może popkulturą) jej licznych aspektach, począwszy od historii samurajów, kończąc na anime.

Dziękujemy za rozmowę!

wtorek, 27 marca 2012

Coś na progu recenzuje: "Martha Marcy May Marlene"


Wszystkie imiona Marthy

Imię to wyznacznik tożsamości, który pozwala człowiekowi wyróżnić się z tłumu. Nie bez powodu imionom przypisywano znaczenie magiczne: można panować tylko nad tym co zostało wcześniej nazwane. Co jednak kiedy człowiek nie panuje nad samym sobą, kiedy ma więcej niż jedno imię? Sean Durkin w swoim debiucie Martha Marcy May Marlene zajmuje się właśnie takim przypadkiem.

Główna Bohatera filmu Martha, ucieka z sekciarskiej komuny i chroni się u swojej siostry. Dwa lata życia z dala od normalnej cywilizacji mocno naznaczyły Marthę, która ma problemy, by powrócić do normalności. Zamiast opowiedzieć siostrze o swoich przeżyciach, zamyka się w wewnętrznym świecie koszmarów przeszłości i tłumionego cierpienia. Reżyser przeplata teraźniejszość z ponurymi wspomnieniami bohaterki, kreśląc nietypowy obraz ,,rodzinnej” sekty, przewodzonej przez charyzmatycznego Patricka. Guru sekty sprawia w filmie wrażenie wszechobecnego mistrza manipulacji. Scena, w której Patrick śpiewa specjalnie dla Marthy( a właściwie już nowo ochrzczonej Marcy May) she’s just a picture jest jedną z ciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Jego zachowanie wobec kobiet i sposób bycia jest wzorowany na autentycznym przywódcy, Charlesie Mansonie, który pod koniec lat 60 założył pierwowzór filmowej sekty. Jego wyznawcy odpowiadali za kilka zabójstw, w tym także za śmierć żony Romana Polańskiego.

Sean Durkin nie idzie jednak znanym tropem krwawych zbrodni. Jego film nie epatuje także efektownym erotyzmem. Wierzenia religijne zostają w filmie zepchnięte na dalszy plan. Kamera skupia się na scenach rodzajowych i codziennych czynnościach, często przyjmuje punkt widzenia odległego obserwatora. Reżyser stawia na naturalizm i na oszczędne operowanie kadrem, któremu od początku do końca pozostaje wierny. Długie jazdy, twarze skąpane w półcieniach i nieraz nieco dezorientujące ujęcia dobrze pasują do skonfundowanej Marthy. Elizabeth Olsen, która ją zagrała, zaprezentowała aktorski kunszt na najwyższym poziomie – oszczędne gesty, bierność i wylęknione spojrzenie świetnie korespondują z sytuacją głównej bohaterki…, bohaterki, która jednak przez cały film jest niemal taka sama. Reżyser uzupełnia jej życiorys dodając kilka ciekawych szczegółów, ale jej historia kręci się w zaklętym kole lęków i zupełnej bezradności jej siostry - osoba, która jest najbliżej bohaterki, paradoksalnie nie potrafi do niej dotrzeć.

Zbudowany przez reżysera finał smutnej historii wydaje się być nijakim wyjściem awaryjnym – przewidywalnym i do tego mało wnoszącym. Film broni się jako stadium psychologiczne, jednak wszyscy miłośnicy suspensu srogo się na nim zawiodą. Metka thrillera, jakim opatrzono film w opisach, jest tutaj niestety mocno na wyrost. Martha Marcy May Marlene to bardziej dramat psychologiczny, który choć dobrze wyreżyserowany, fabularnie aż tak nie porywa. Być może następne filmy Durkina będą pozbawione wad debiutu, bo co do kariery Elizabeth Olsen nie mam żadnych wątpliwości: sekta zwana Hollywood jest gotowa by ją przyjąć. 

 

Szymon Stoczek

poniedziałek, 26 marca 2012

Coś na progu relacjonuje: Pyrkon 2012

Zespół BatstaB
Zaczęło się niewesoło – na dwa dni przed wyjazdem, nasz redakcyjny Kuba Wiśniewski, szef tłumaczy w wydawnictwie i nasza logistyczna podpora, zaległ w łóżku z czterdziestostopniową gorączką, powalony wiosenną grypą. Na gwałt trzeba było szukać nowego kierowcy i samochodu. Z pomocą w ostatniej chwili przyszedł, zaprzyjaźniony z wydawnictwem lektor, fotograf i filmowiec – Tomek Szkodziński, który ostatecznie bezpiecznie dowiózł nas do Poznania. Tuż przed wyjazdem z Wrocławia okazało się jednak, że nie dojadą nasze firmowe koszulki (tym razem zawiniła grypa żołądkowa!), a promocyjne zakładki do książek odbierzemy na styk, zbaczając na moment z trasy wyjazdowej z miasta. 

Do wesołej gromadki Dobrych Historii dołączył także młody, wrocławski pisarz – Marcin Rusnak, który na szlaku wspomógł nas pysznymi babeczkami (od małżonki!), a przez cały wyjazd zaglądał do nas, podpowiadał jak rozwiązać takie, czy inne problemy i w ogóle roztaczał pozytywnie miłą atmosferę (już niedługo premiera jego debiutanckiej książki!). Jeżeli ktokolwiek szykuje Drużynę Pierścienia, koniecznie zabierzcie ze sobą Marcina, swój chłop!


Na miejscu było wspaniale... Okazało się, że zapomnieliśmy kasetki z drobnymi do wydawania i stojaków na pismo (był za to śliczny stand zaprojektowany przez Michała Oracza!). Cały zespół wziął się jednak w garść i po trudnym piątkowym popołudniu poszło już z górki. Kilkaset kolejnych osób zostało szczęśliwymi posiadaczami pierwszego numeru „Coś na progu”. Wielu zainteresowanych dopytywało się także o zapowiadane przez nas głośno "Cienie spoza czasu".

Spotkaliśmy gwiezdnych znajomych z Legionu, zajrzała do nas m.in. cześć redakcji Nowej Fantastyki, Poltera, Bestiariusza, Enklawy, Nowej Gildii, Carpe Noctem, zespół BatstaB oraz organizatorzy kolejnych nadchodzących konwentów, na których się pojawimy (Coolkon, Awangarda). Wpadli znajomi autorzy i pisarze (m.in. Rogoża, Cetnarowski, Kaczmarek), a my robiliśmy setki zdjęć i nagrywaliśmy materiały wideo. Udało nam się zdobyć autografy Grzegorza Rosińskiego i nagrać z mistrzem krótki wywiad, nawiązaliśmy także masę nowych kontaktów, m.in. z bardzo utalentowaną, młodą graficzką Małgorzatą Lachowską i poznaną już wcześniej wirtualnie, pisarką – Sylwią Błach.

Cała impreza została naprawdę dobrze zorganizowana – przypominała bardziej zagraniczne targi, niż zwykły, szkolny konwent (i dobrze!). Organizatorzy zapewniali, że przez teren Pyrkonu przewinęło się ponad sześć tysięcy ludzi! 

Czuło się związaną z tym presję, szczególnie w czasie prelekcji, które poprowadziliśmy (na temat pracy w wydawnictwie i promocji literatury, na temat seryjnych morderców i pracy medyków sądowych). Sale były zwykle wypełnione po brzegi, a my zawsze rozdawaliśmy przynajmniej kilka bonusów i zachęcaliśmy do zaprzyjaźnienia się z pismem, które debiutowało przecież dopiero w zeszłym tygodniu.

Powrót do Wrocławia w niedzielę wieczorem nie nastręczył kłopotów. Wróciliśmy naładowani pozytywną energią, z dyskami i kartami pełnymi materiałów, którymi będziemy się z Wami dzielić w najbliższym czasie. Było super! Oby więcej takich imprez. Aż miło popatrzeć na tłumy ludzi, którzy potrafią się fajnie bawić dzięki wspólnej pasji. Dobre Historie także bawiły się wyborowo, a nasz malutki Coś... Przechodził z rąk do rąk. 

      Wszystkie zdjęcia - w przypadkowej kolejności wykonał dla nas Tomek Szkodziński (www.tomekszkodzinski.com).

poniedziałek, 19 marca 2012

Coś na progu recenzuje: Alan Wake (Xbox 360)

Współcześni wydawcy gier na konsole nie rozpieszczają wielbicieli szeroko pojętej grozy. Tytułów mających wywołać dreszcz strachu na plecach powstaje jak na lekarstwo, a kolejne części zasłużonych produkcji coraz bardziej przypominają gry akcji niż survival horrory. Zbawieniem dla fanów mrocznych klimatów miał być Alan Wake. Zapowiedziany w 2005 roku przez niewielkie fińskie studio Remedy Entertainment (twórcy Maxa Payne’a) tytuł, zyskał status kultowego jeszcze przed premierą. Stało się tak z dwóch powodów: bardzo długi czas produkcji (gra ujrzała światło dzienne dopiero w 2010 roku) oraz oszałamiającą jak na tamten czas grafika, którą chwalili się twórcy pokazując kolejne screeny. W końcu po pięciu długich latach gra trafiła na półki sklepowe. Warto było czekać tyle czasu?

Niech żyją wakacje...
W grze wcielamy się w rolę tytułowego Alana Wake’a – popularnego pisarza zmagającego się z sennymi koszmarami (jednym z takich snów pełniącym rolę wprowadzenia i samouczka rozpoczyna się gra) i twórczym kryzysem. Aby zapomnieć na chwilę o wszystkich problemach, Alan postanawia wybrać się z żoną na wakacje do niewielkiego miasteczka o nazwie Bright Falls. Na miejscu okazuje się, że mają zamieszkać w wyjątkowym miejscu – starym domu wybudowanym na wyspie pośrodku jeziora Cauldron. Sielanka nie trwa jednak długo. Prezent w postaci maszyny do pisania staje się powodem kłótni między Alanem a jego żoną Alice. Zdenerwowany mężczyzna wybiega z domu, jednak gdy słyszy krzyki cierpiącej na nyktofobię ukochanej, szybko do niego wraca. Niestety, za późno. Alan jest świadkiem ataku, w wyniku którego coś wciąga jego żonę do wody. Nasz bohater bez chwili zawahania sam skacze w otchłań jeziora. Budzi się tydzień później poza miastem, w rozbitym samochodzie, nie pamiętając co działo się przez ostatnie siedem dni. Z czasem sytuacja okazuje się jeszcze mniej zrozumiała. Na drodze Alana stają opanowane przez ciemność postacie, co więcej, pisarz odnajduje kolejne strony z książki, którą stworzył, choć tego nie pamięta (jej treść opisuje to, co właśnie spotyka bohatera). Zaskoczonego całą sytuacją mężczyznę, który jest gotów zrobić wszystko, by tylko odzyskać żonę i przy okazji znaleźć odpowiedzi na wiele dręczących go pytań, nie jest w stanie zatrzymać nawet policja, która niespecjalnie wierzy w jego zeznania.


Ciąg dalszy nastąpi...
Od samej historii ciekawszy wydaje się sposób jej opowiedzenia. Twórcy zastosowali tu – stosunkowo rzadko wykorzystywaną w grach – stylizację charakterystyczną dla seriali. Grę podzielono na odcinki, stosując się do zasad rządzących telewizyjnymi produkcjami. Na początku każdego epizodu mamy więc zajawkę w stylu: „Poprzednio w Alan Wake...”, w której główny bohater przypomina nam pokrótce fabułę, a każda część kończy się oczywiście cliffhangerem. Patent doskonale spełnia swoje zadanie. Wprowadza do gry pewną innowacyjność i wzmacnia wrażenie obcowania z filmową fabułą.

Ciemno tu, poświeć latarką...
W praktyce Alan Wake to produkcja nastawiona bardziej na akcję niż na przygodę. Ukazana została z perspektywy trzeciej osoby (TPP). Owszem, sporo pozwiedzamy, ale po drodze za rozrywkę posłuży raczej walka niż rozwiązywanie zagadek - a ta, trzeba przyznać, jest ciekawie rozwiązana i dosyć wymagająca – zwłaszcza przy większej ilości przeciwników. W grze pojawiają się osoby lub przedmioty (kombajn, traktor) opanowane przez ciemność (nawiasem mówiąc, urozmaicenie przeciwników to słabsza strona tytułu). Gdy są w takiej postaci nie możemy ich skrzywdzić. Dlatego pod ręką-poza bronią palną, mamy również latarkę. Najpierw odpowiednio długo naświetlamy delikwenta, a gdy już mroczna mgła się rozpłynie, możemy zastosować bardziej konwencjonalne środki. Oczywiście z czasem zyskujemy dostęp do mocniejszych latarek i broni (strzelba, flary), ale na ekstrawagancję w tym względzie nie ma co liczyć. Warto natomiast podkreślić ogromną rolę światła. Poza podstawową latarką przyjdzie nam skorzystać z większych reflektorów (pełnią rolę podobną do działka stacjonarnego z tradycyjnych strzelanek), a stojące przy drodze lampy służą natomiast za bezpieczne, niedostępne dla przeciwników przestrzenie, dające bohaterowi możliwość odnowy paska energii. Pod względem akcji rozgrywka została więc dobrze pomyślana, choć z czasem walka staje się schematyczna. Gorzej wypadają niestety wspomniane już nieliczne zagadki. W grze nie uświadczymy praktycznie żadnej łamigłówki z prawdziwego zdarzenia. Jedyne wyzwania, którym poza przeciwnikami przyjdzie nam stawić czoła, wiążą się zazwyczaj ze znalezieniem przełącznika znajdującego się bardzo blisko zamkniętego przejścia... Albo uruchomieniem generatora prądu.

Strachy na lachy
Na wstępie powiedziałem, że Alan Wake miał być atrakcją dla wielbicieli grozy. Jeśli jednak ktoś oczekiwał klimatów bliższych horrorowi, może się zawieść. W grze nie umieszczono brutalnych scen, mrożących krew w żyłach motywów, czy chwytów w rodzaju nagle pojawiających się znikąd stworów. Mamy za to klimat mroczny klimat. I chociaż nie poczujemy prawdziwego strachu, to uczucie niepewności zagości w nas zwłaszcza na początku, gdy będziemy zwiedzać skąpany w mroku las. Szkoda jedynie, że dość przeciętnie prezentują się zwiedzane miejscówki. Większość gry spędzimy na terenach otwartych, takich jak: las, port, czy tama, które mimo niezłego wykonania, niespecjalnie pozostają w pamięci. Cudownie byłoby zwiedzić jakąś klimatyczną, zamkniętą lokację, którą pamiętałoby się przez lata (jak chociażby kultowy szpital z Silent Hill 2).

Słońce świeci, ptaszki ćwierkają...
Słońca może za dużo tu nie uświadczymy, ale szeroko pojęte zjawiska atmosferyczne (sunące po niebie chmury, gęsta mgła) oraz oświetlenie to najlepiej wykonane graficznie elementy w grze. Te pierwsze mają niebagatelny wpływ na klimat, zwłaszcza, że dynamicznie się zmieniają. Także grę świateł – tak istotnych w tej produkcji – można uznać za małe mistrzostwo świata. Trudno opisać sposób, w jaki rozchodzi się snop latarki, rozbłyski flar czy cienie, jakie towarzyszą obiektom, to po prostu trzeba zobaczyć. Niestety reszta oprawy, czyli modele postaci, czy tekstury, stoi już tylko na przyzwoitym poziomie.

Warta uwagi jest też oprawa dźwiękowa. Za soundtrack odpowiadał Petri Alanko i wywiązał się z zadania znakomicie, komponując kilka naprawdę świetnych motywów. Ponadto Remedy postarało się o parę licencjonowanych utworów (m.in. Poets of The Fall, David Bowie, Roy Orbison), które usłyszymy zarówno po zakończeniu poszczególnych odcinków jak i z odbiorników radiowych podczas zwiedzania Bright Falls.

Gasimy światło, pora spać
Wydaje się, że Alan Wake nie okazał się tak bardzo przełomową produkcją, jak zakładano. Jeśli jednak odrzucić na bok wielkie oczekiwania, to Remedy wciąż należą się brawa za stworzenie bardzo dobrego tytułu. Jego główne zalety to fabuła i sposób jej przedstawienia. Mówiąc to mam na myśli nie tylko samą historię, ale również bohaterów, wśród których znajdziemy zarówno charyzmatycznego, poważnego protagonistę, jak i postacie komediowe w stylu menedżera Alana – Barry’ego. Do tego należy dodać umiejętnie budowany klimat grozy – subtelny, niewywołujący panicznego strachu, ale zarazem i gęsty i ciężki, niczym czarny album Metalliki. No i na koniec najważniejsze – Alan Wake po prostu wciąga. I chociaż gra nie jest pozbawiona wad np. gameplay mógłby być nieco bardziej urozmaicony, to jest tak opowiedziana i przyjemna w odbiorze, że po dziesięciu godzinach spędzonych z padem w ręku, mogę jedynie pogratulować Remedy stworzenia świetnego tytułu*. Kto jeszcze nie spróbował, niech zrobi to teraz, bo naprawdę warto. 


*Pierwotnie gra została wydana tylko na Xboxa 360, ale 16 lutego 2012 premierę miała wersja PC. Recenzja dotyczy wersji konsolowej.

Norbert Nowak

piątek, 16 marca 2012

Pierwszy numer magazynu "Coś na progu" już do kupienia!

66 stron i wygodny książkowy format. "Coś na progu" to czasopismo dla miłośników literatury i dobrych historii. Uwaga! Nie znajdziesz nas w EMPIKU. Wkrótce pojawimy się w wybranych punktach sprzedaży, najprościej jednak zamówić nowy numer przez oficjalną stronę wydawnictwa: http://dobrehistorie.pl/ (Redakcja pokrywa koszty wysyłki). Pierwsze paczki z numerami już są! (fot. J. Figarska). 

czwartek, 15 marca 2012

KRYMINAŁ MARCINA WROŃSKIEGO DO WYGRANIA! (Konkurs "Coś na progu")

Druga odsłona cyklu bezkompromisowych i szybkich wywiadów z pisarzami, pt. ,,6 kul w magazynku”. Naszym nowym celem będzie autor znakomitego cyklu kryminałów o komisarzu Maciejewskim, pan Marcin Wroński (felietony autora znajdziecie także w kolejnych numerach "Coś na progu"). Możecie go zastrzelić swoim pytaniem, umieszczając je na naszym blogu. Najciekawsze pytanie zostanie dołączone do wywiadu, a jego autor otrzyma egzemplarz książki ,,Kino Venus” z autografem pisarza. Konkurs potrwa do czwartku (22.03). Propozycje swoich pytań do Marcina Wrońskiego możecie zamieszczać jako komentarze do tego posta. Każdy może zadać więcej niż jedno pytanie. Zapraszamy do zabawy (także na Facebooku).

środa, 14 marca 2012

Sześć kul w magazynku - rozmowa z Pawłem Pollakiem

W naszym cyklu szybkich i bezkompromisowych wywiadów z autorami, Szymon Stoczek wziął na spytki Pawła Pollaka – pisarza i tłumacza literatury szwedzkiej. W 2006 roku zadebiutował kryminałem psychologicznym „Kanalia”, trzy lata później wydał powieść obyczajową „Niepełni”, by wrócić do tematyki kryminalno-sądowniczej w zbiorze opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością”. „Gdzie mól i rdza” to jego pierwsza powieść z udziałem komisarza Marka Przygodnego. 

Szymon Stoczek: Czy jakaś autentyczna kryminalna sprawa odcisnęła piętno na Pana twórczości lub miała na nią istotny wpływ? 
 
Paweł Pollak: Nie. Wielu recenzentów twierdzi, że opowiadanie „Zarażona” w zbiorze „Między prawem a sprawiedliwością” było inspirowane sprawą Simona Mola, ale kwestia odpowiedzialności osoby, która świadomie zaraża innych śmiertelną chorobą, chodziła mi po głowie wcześniej. Bo przecież podobne przypadki zdarzały się i przed Molem, tylko nie były takie głośne. Owszem, śledzę sprawy kryminalne w prasie, z myślą, że może wykorzystam którąś do zbudowania powieści, i niewykluczone, że w przyszłości tak się stanie, ale na razie opieram się raczej na własnej fantazji.

Szymon Stoczek: Czy pisząc swoje książki wyobraża Pan sobie jakiś modelowych odbiorców? Piszę Pan do przeciętnego zjadacza chleba czy bardziej do intelektualnych elit, a może chce Pan trafić ze swoimi książkami pod każdy dach?

Paweł Pollak: Piszę dla siebie, co więcej, kiedy pisałem swoją pierwszą powieść, nie miałem większego przekonania, że ktoś ją poza mną przeczyta. Dosyć długo zdumiewało mnie, że ludzie chcą poświęcać czas na sprawdzanie, co jakiś tam nieznany im gość wymyślił, i każda informacja zwrotna, że ktoś przeczytał moją powieść, naprawdę mnie zaskakiwała. Teraz już się przyzwyczaiłem, co nie znaczy, że zmieniłem sposób pisania. Modelowym odbiorcą jestem ja sam: z jednej strony jest Pollak pisarz, a z drugiej Pollak czytelnik, który chce przeczytać książkę wciągającą, z paroma przemyśleniami i starannie dopracowaną.

Szymon Stoczek: Czy odczuwa Pan czasem pokusę, aby dać upust swoim frustracjom i na kartach książki uśmiercić nieuprzejmą kasjerkę czy złośliwego sąsiada? Twórca może przecież poczuć się niemal jak Bóg, a sąsiad wcale nie musi się domyślić, że posłużył jako wzór dla któregoś z denatów.

Paweł Pollak: Uśmiercić to nie, ofiary to centralne postaci kryminału i między innymi wokół nich buduje się fabułę, a trudno, żeby nieuprzejma kasjerka czy złośliwy sąsiad dostępowali takiego zaszczytu, jak poświęcenie im całej powieści. Ale jako postaci poboczne proszę bardzo. August Strindberg odgrażał się tym, którzy mu się narazili, że spotkają się w jego następnej książce, i wzorem Strindberga jednego łobuza w „Gdzie mól i rdza” opisałem. Ale wyśledzenie, kto to jest, pozostawiam czytelnikom obdarzonym żyłką detektywistyczną, powiem tylko, że kluczem do rozwiązania zagadki są teksty na moim blogu z 2010 roku.

Szymon Stoczek: Ile w Panu z komisarza Przygodnego, też śledzi pan namiętnie aukcje na Allegro i narzeka na kondycje polskich kryminałów?

Paweł Pollak: Przeciwnie, polskie kryminały bardzo cenię i uważam, że jest wśród nich naprawdę sporo rewelacyjnych rzeczy. Zresztą Przygodny krytykuje wszystkie kryminały, nie tylko polskie, i nie jako znawca literatury, lecz jako policjant, który uważa, że autorzy kryminałów albo utrudniają mu pracę (bo przestępcy dostają gotowe instrukcje, przed czym mają się zabezpieczyć), albo niewłaściwie przedstawiają realia. Nie podoba mu się na przykład, że pokazują stróżów prawa jako rzucających na okrągło mięsem, bo on nie przeklina ani nie toleruje tego wśród swoich podwładnych. To zresztą był taki autoironiczny przytyk do licznych wulgarności w „Kanalii”.

A swoje hobby Przygodny zawdzięcza mojemu koledze, który tak się pasjonował akcjami na Allegro, że postanowiłem sobie z niego zażartować. Nabiłem mu oglądalność sprzedawanego tomiku poezji, jakby wystawił oryginalne wydanie Biblii. Najpierw był tym ogromnie rozemocjonowany i próbował rozwikłać, dlaczego akurat ten tomik wzbudził takie zainteresowanie, a potem wściekły, kiedy się dowiedział, że to moja sprawka.

Szymon Stoczek: Pana kryminał zbiera bardzo pochlebne recenzje. Przypuszczam, że dalsze losy Przygodnego to tylko kwestia czasu. Ma Pan już pomysł na kolejną książkę?

Paweł Pollak: Nie tylko pomysł, lecz także pierwsze sceny. Ujawnię, że następna powieść z Przygodnym w roli głównej zaczyna się od morderstwa dwojga nastolatków na wrocławskim Biskupinie.

Szymon Stoczek: Pytanie od jednej z internautek, Doroty Pansewicz, do której powędruje Pana książka z autografem:

Kryminały często dotykają różnego rodzaju wynaturzeń człowieka, opowiadają o strasznych nieraz zbrodniach i przestępstwach. Czy jest dla Pana jakiś temat tabu, którego nie powinno się poruszać w literaturze i którego Pan by nie poruszył?

Paweł Pollak: Dla pisarzy nie może być tematów tabu. To prosta droga do schyłku literatury. Nie jestem natomiast zwolennikiem epatowania krwawymi scenami dla samego epatowania, bez głębszej myśli, ale to znaczy tyle, że nie zamieszczam bez potrzeby takich scen w swoich książkach i nie lubię ich jako czytelnik. Ale nie zamierzam innym autorom tego zabraniać czy nawoływać, by złagodzili swoje opisy. Drastyczny opis dla samego opisu może mieć przecież dużą wartość literacką.

KOBRA - Wrocławskie Spotkania z Kryminałem - już jutro!

15 marca w klubokawiarni Wydawnictwo (ul. Włodkowica 11) o godzinie 19.00 rozpocznie się KOBRA, czyli wrocławskie spotkania z kryminałem. Cykl nawiązujący do kultowego Teatru Sensacji, pojawi się we Wrocławiu za sprawą twórców nowego czasopisma poruszającego tematykę kryminału, grozy i opowieści niesamowitych, pt. „Coś na progu”.

W ubiegłym roku w listopadzie Wrocław już po raz drugi gościł najlepszych pisarzy kryminału z Polski i świata na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału. Główną Nagrodę Wielkiego Kalibru – 25 tysięcy złotych, ufundowaną przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza zdobyła Gaja Grzegorzewska. Jedną z poprzednich edycji wygrał jeden z najbardziej popularnych pisarzy wrocławskich – Marek Krajewski, którego kryminały o Wrocławiu i Lwowie nie schodzą z listy bestsellerów.

W nawiązaniu do popularności jaką cieszy się w naszym mieście kryminał, twórcy magazynu „Coś na progu” poprzez comiesięczne spotkania chcą jeszcze bardziej przybliżyć czytelnikom ten rodzaj literatury. – Wrocław jest miastem coraz częściej kojarzonym z kryminałem – uważa Łukasz Śmigiel, młody wrocławski pisarz, jeden z organizatorów imprezy. – Chcemy w czasie Kobry opowiadać kryminalne historie na żywo i zachęcać do czytania dobrej literatury popularnej.

W programie pierwszej imprezy m.in. spotkanie ze specjalistą medycyny sądowej Radosławem Drozdem, który zajmuje się zagadnieniami tanatologii sądowej, czy błędami w sztuce lekarskiej. Autor ponad 60 publikacji naukowych opowie o tanatologii, seryjnych mordercach oraz o masowych katastrofach w Polsce. Twórcy imprezy zapowiadają także konkursy z nagrodami, a także wymianę książek „Kryminał za kryminał” czyli popularny ostatnio Book Swap. Podczas spotkania będzie można nabyć także pierwszy numer czasopisma „Coś na progu”, organizatora akcji.

Całość imprezy uświetni akustyczny występ wrocławskiej grupy rock’n’rollowej People of the Haze, która ma już za sobą wydanie debiutanckiej płyty, występ na Przystanku Woodstock i wiele prestiżowych nagród na koncie.

Wstęp wolny. W czasie imprezy będzie można nabyć pierwszy numer czasopisma "Coś na progu"

wtorek, 13 marca 2012

Coś na progu zapowiada: Bizarro fiction: książki tak złe, że aż dobre? (Dawid Kain)

Można już zamawiać pierwszy numer "Cosia" w pre-orderze ze strony: http://dobrehistorie.pl/. Pierwszych sto zamówień otrzyma od nas specjalny gadżet! Tymczasem, zapowiadamy kolejny artykuł, który przeczytacie w CNP01. Tym razem znakomity pisarz młodego pokolenia - Dawid Kain, znany także jako Marcin Kiszela, opowiada o nowym kulturowym i bardzo pulpowym fenomenie jakim jest bizarro fiction


Western, w którym hermafrodyci-zabójcy walczą z ludźmi mającymi telewizory zamiast głów. Pralka staje się człowiekiem, by spełnić swoje marzenie o zostaniu gwiazdą opery mydlanej. Związek Steve’a i Stacy zaczyna się rozpadać, gdy wychodzi na jaw, że dziewczyna ma między nogami bramę do innego wymiaru… Brzmi jak historie rodem ze szpitala psychiatrycznego? W rzeczywistości to przykłady fabuł książek reprezentujących zupełnie nowy gatunek literacki, zwany bizarro-fiction, podbijający właśnie amerykański rynek wydawniczy.

Skąd wzięło się bizarro? Rose O’keefe, z wiodącego dla tego nurtu wydawnictwa Eraserhead Press, twierdzi, że gatunek ten powstał niejako na żądanie czytelników. „Mnóstwo ludzi szuka książek i filmów, które są po prostu dziwne, tak jak inni szukają przerażającej bądź romantycznej literatury/obrazów.. To jest właśnie nasz target.” Z początku wydawcy nie mieli pojęcia, jak określić publikowane przez siebie pozycje. „ Na pewno nie był horror, science fiction, fantasy ani nawet literatura eksperymentalna.(…) Przypominało to trochę rzeczy, które możesz znaleźć w wypożyczalniach w dziale filmów kultowych.” W końcu, w roku 2005, trzy wydawnictwa: Raw Dog Screaming Press, Afterbirth Books i Eraserhead Press – postanowiły oficjalnie ochrzcić nowy gatunek mianem bizarro. Było to cztery lata po publikacji debiutanckiej powieści Carltona Mellicka III, zatytułowanej „Satan Burger”. Dziś książka ta (opowiadająca o Szatanie sprzedającym hamburgery tak smaczne, że ludzie gotowi są oddać za nie duszę) uważana jest powszechnie za przełomową dla całego bizarro fiction.

Carlton Mellick III pisał od ukończenia dziesiątego roku życia i, jak sam wspomina, w wieku osiemnastu lat miał już na koncie tuzin powieści. Obecnie specjalizuje się w surrealistycznych, przypominających mroczne bajki nowelach, w których nie stroni od społecznej satyry, wymierzając najczęściej jej ostrze w ogarnięte szałem konsumpcjonizmu Stany Zjednoczone. Porównywany do Davida Lyncha, Kurta Vonneguta i twórców South Parku, sam przyznaje się do inspiracji książkami dla młodych czytelników pióra Dr. Seussa oraz filmami Tromy... 



Marcin Kiszela (Dawid Kain)

poniedziałek, 12 marca 2012

MOŻNA ZAMAWIAĆ PIERWSZY NUMER CZASOPISMA "Coś na progu"

Ruszyła strona internetowa www.dobrehistorie.pl za pośrednictwem której można już zamawiać pre-order czasopisma "Coś na progu". Na 66 stronach znajdziecie m. in.: pełne ekstremalnej grozy opowiadanie Edwarda Lee, nowelę Stefana Grabińskiego, poezję H.P. Lovecrafta, esej S.T. Joshiego, felietony Marcina Wrońskiego i Bartka Czartoryskiego, wywiad rzekę z medykami sądowymi oraz komiks Krzysztofa Chalika. Tematem numeru jest wpływ Samotnika z Providence na kulturę popularną.”Coś na progu” to nowy magazyn dla lubiących czytać, którzy chcą wyjść poza fantastykę. – Chcemy stworzyć polski odpowiednik „Amazing Stories”. Rozbudzające wyobraźnię czasopismo zawierające w sobie melanż gatunków, odważną prozę tętniącą życiem, porywającą publicystykę i krótkie formy – dobre historie, ciekawe opowieści – mówi redaktor naczelny Łukasz Śmigiel.


http://dobrehistorie.pl/

środa, 7 marca 2012

Coś na progu rozmawia z Tomaszem Drabarkiem - zwycięzcą Wilekiego-Przedwiecznego konkursu literackiego.

Laureatem konkursu organizowanego przez wrocławskie wydawnictwo Dobre Historie został Tomasz Drabarek. Jego opowiadanie „Iran political fiction” uznano za najlepsze spośród 122 nadesłanych tekstów. – Byliśmy zaskoczeni liczbą opowiadań, jakie nadeszły. Mieliśmy nadzieję, że nasz konkurs wzbudzi zainteresowanie, ale efekt końcowy przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania – mówi Jakub Wiśniewski, tłumacz Dobrych Historii i współorganizator konkursu. Oprócz nagrody pieniężnej jaką otrzyma autor, zwycięskie opowiadanie znajdzie się w antologii „Cienie spoza czasu” i będzie 11 tekstem nawiązującym do twórczości legendarnego Samotnika z Providence – H.P. Lovecrafta. Nazwisko laureata znajdzie się obok takich mistrzów współczesnej grozy jak: Edward Lee, Kim Newman, Alan Moore, Graham Masterton czy Ian Watson. Premiera antologii już w czerwcu 2012 roku. Przeczytajcie pierwszy wywiad z autorem:


Łukasz Śmigiel: Dlaczego wziąłeś udział w konkursie Wydawnictwa Dobre Historie?

Tomasz Drabarek: Informację znalazłem na e-konkursy.info albo w którymś z portali literackich po wpisaniu w Google: "konkursy literackie". Chociaż…, może to była wywrota.pl, nie pamiętam; w każdym razie najczęściej obserwuję ten pierwszy. Pisaniem zajmuję się od kilku lat - wynajduję konkursy w Internecie i piszę o wszystkim: od mody, przez politykę, komputery, opowiadania, bajki, a nawet hasła reklamowe. Słowem – to, na co jest aktualnie zapotrzebowanie i co mnie zainteresuje. To moja pasja, hobby, życie. Zawodowo zajmuję się marketingiem, redaguję biuletyn firmowy i administruję dwoma portalami związanymi z wynajmem nieruchomości. Na swoim koncie mam dwie publikacje naukowe – pisane podczas studiów doktoranckich oraz jedną literacką w antologii pokonkursowej, również w klimatach arabskich – Libia za rządów Kaddafiego. Do tego dochodzi wiele drobnych tekstów, kilka opublikowanych w Internecie. W ogóle, trochę tego się nazbierało, ponieważ piszę każdego dnia.

Łukasz Śmigiel
: Skąd pomysł na takie, a nie inne opowiadanie? Czy pisałeś je specjalnie na nasz konkurs?

Tomasz Drabarek: Pomysł... Uważam politykę za szalenie atrakcyjny temat, w szczególności bliskowschodnią, wydaje mi się, że kolejna wojna światowa może rozpocząć się w jakimś arabskim kraju, ze względu na ich niestabilność. Śledzę na rmf24.pl wszelkie informacje napływające z regionów zapalnych, są na tyle interesujące, że można je wykorzystać tworząc fabułę - skomplikowane gry wywiadów, dywersja itp. Każda praca oparta na faktach jest ciekawsza od innych - tych w pełni fikcyjnych, tak myślę.

Opowiadanie było pisane specjalnie dla państwa. Nie trzymam tekstów w szufladzie, tworzę na konkursy i od razu wysyłam. Wydaje mi się, że powinny być czytane, a nie przechowywane w biurku. Początkujący pisarze za dużo gromadzą, należy próbować i wysłać, bo tylko w ten sposób ktoś nas – amatorów, zauważy.

Łukasz Śmigiel: Nad czym teraz pracujesz?

Tomasz Drabarek: Ostatnio napisałem horror – sekty, fundamentalizm, mistyczne rytuały i zbrodnie w realiach XVI wieku. Kończę także jedno opowiadanie związane z eksperymentowaniem na ludzkim umyśle, taki thriller pseudo-medyczny. Ma bazować na faktycznych odkryciach naukowych związanych z leczeniem. Na powieść brakuje mi czasu, ponieważ tworzę po godzinach pracy podstawowej. Opowiadania są krótsze i szybciej się je pisze, przez to może być ich więcej, zakres poruszanej tematyki staje się szerszy, bogatszy. Nieustannie myślę o czymś większym - może kiedyś...

Łukasz Śmigiel: Opowiedz proszę o swoich pasjach i zainteresowaniach...

Tomasz Drabarek: Zainteresowania – przede wszystkim pisanie, potem czytanie – chociaż lepiej jest tworzyć coś własnego niż zajmować się cudzym. Inne zainteresowania to wspinaczka górska, szczególnie zimą, taka z rakami i czekanem w ręku. Walka z własnymi słabościami, człowiek kontra zimno, wiatr, lód - wtedy czuję, że żyję. Gdy walczysz z przeciwnościami losu i nie poddajesz się, to wyczerpuje fizycznie, ale również podbudowuje psychicznie.

Odnośnie ulubionych książek - cenię Eliota Pattisona, jego serię "tybetańską" przeczytałem od deski do deski. Czytam wszystko co wpadnie w rękę lub przeglądam bestsellery na merlin.pl i zamawiam przez Internet w bibliotece publicznej. Ludzie teraz mało czytają i każdą nowość można wypożyczyć bez kolejek. Ostatnio skończyłem „Grę o tron” George'a R.R. Martina i „Karawanę kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej” Lindy Polman. Obie polecam.

Łukasz Śmigiel: Serdeczne dzięki za rozmowę. 
(ilustracja: Krzysztof Chalik)
Więcej informacji:

Coś na progu recenzuje - "Piter" (Szymun Wroczek)


Z apokalipsą za pan brat...

Stop. Nie śpiesz się.
Pierwsza zasada: w metrze nie ma nic stałego. Wszystko może się zmienić w okamgnieniu.
Druga zasada: każda zmiana jest niebezpieczna(...)”
„Piter”

Kreowanie alternatywnych światów towarzyszy ludziom od zawsze. Gdyby nie potrzeba stworzenia nowej, barwniejszej rzeczywistości, wiele filmów, książek i gier nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. Zaczarowane pierścienie, tajemnicze wieże, przenikanie świata ludzkiego z uniwersum elfów i krasnoludów – można odnieść wrażenie, że baśniowe motywy nigdy nam się nie znudzą. A co, jeśli pokazać inną, mniej magiczną stronę lustra?

Szymun Wroczek rozpościera przed nami nieszablonową wizję świata zniszczonego przez wojnę atomową. Tuż po wielkim wybuchu cały świat został zmieciony z powierzchni ziemi, a ludzie, którym udało się przeżyć kłębią się w podziemiach, tworząc nowe mikro-cywilizacje rozlokowane wokół głównych stacji metra. Mieszkańcy jednej z nich, Wasilieostrowskiej, muszą walczyć nie tylko z całą galerią zmutowanych potworów, ale również z innymi mieszkańcami metra, którzy pozbawiają ich głównego źródła przetrwania – agregatu z prądem. Bez niego nikt nie ma szans na przeżycie w mrocznych, nieprzystępnych tunelach Petersburga.

Warto podkreślić, że „Piter” nie jest tworem samorodnym. Książka powstała w ramach projektu, koordynowanego przez rosyjskiego pisarza Dmitry'a Glukhovsky'ego. Pomysł narodził się pod koniec ubiegłego stulecia, gdy młody jeszcze autor zmuszony był codziennie dojeżdżać do szkoły mieszczącej się na drugim krańcu Moskwy. Długie podróże metrem, a także inspiracje lekturą braci Strugackich zaowocowały stworzeniem nietypowego uniwersum, znanego czytelnikom jako „Metro 2033”. Pierwsza książka Glukhovsky'ego zapoczątkowała całą serię następnych, osadzonych w analogicznym, podziemnym świecie.

Powieść Wroczka doskonale wpisuje się w tę konwencję. Pisarz wykorzystuje wykreowaną wcześniej rzeczywistość i umieszcza w niej nietuzinkowe, gruboskóre postaci. Trzeba przyznać, że autor potrafi doskonale uchwycić nie tylko swoistą rosyjską beztroskę, ale też konsekwentną karność i potrzebę podporządkowania się. Waśka to świat zdominowany przez bezwzględnych, rządnych władzy facetów. Co i rusz wybuchają tu jakieś sprzeczki, przepychanki czy jawne demonstracje siły, które wygrywa ten, kto ma szybszy refleks i lepsze „zabawki”. Nie wspominając już o niewyszukanym słownictwie.

Doskonale wie o tym główny bohater, Iwan Mierkułow. Mężczyzna pracuje jako digger, czyli specjalista od wynajdywania najróżniejszych przedmiotów zawieruszonych w niekończących się podziemiach. Do jego ekipy należą najtwardsi zwiadowcy, których mało co jest w stanie przestraszyć. Iwan to postać niebanalna, nie dająca się łatwo zaszufladkować. Poznajemy go, jako typowego outsidera, małomównego dowódcę, który preferuje samodzielne wypady poza stację. Jednak z każdą kolejną stroną zyskujemy o wiele bardziej złożony obraz człowieka, który w tym nowym, zdemoralizowanym świecie potrafi mimo wszystko zachować resztki optymizmu i nawet próbować ułożyć na nowo swoje życie.

Największym atutem książki są dialogi i wewnętrzne monologi bohaterów. Od razu rzuca się w oczy, że w tym szczególnym świecie nie ma miejsca na subtelności. Cięty, giętki język i niepozbawione ironii poczucie humoru zdecydowanie ubarwiają przedstawiane postacie oraz opisywane przez nie sytuacje.

Irytować może natomiast przeplatanie realnych wydarzeń z różnymi halucynacjami i wizjami sennymi. Czasami czytelnik może się czuć zagubiony i nie do końca rozumieć co faktycznie się stało. Pewnym udziwnieniem są też opowieści o pierwszym dowódcy podziemia, Saddamie Wielkim. Stylizowane na legendy, historie momentami zbytnio przypominają radziecką propagandę. Chociaż można snuć przypuszczenie, że jest to w pełni świadoma, poniekąd obrazoburcza zabawa z konwencją.

„Piter” to pozycja ciekawa, aczkolwiek skierowana do określonej grupy odbiorców. Większość zwolenników fantastyki postapokaliptycznej powinna odnaleźć w książce coś dla siebie. Szymun Wroczek potrafi świetnie uchwycić realia życia po wielkiej katastrofie, a jednocześnie ubiera je w swoisty klimat rosyjskiej rzeczywistości. I chociaż fabuła nie zaskakuje niczym szczególnie wymyślnym, to na pewno rekompensują to pomysłowo zarysowani bohaterowie. A bystre dialogi i niewybredne skojarzenia – rozbawiają do łez.

Agnieszka Papaj
(tekst ukazał się w serwisie bestiariusz.pl)

wtorek, 6 marca 2012

WIELKI-PRZEDWIECZNY KONKURS: WYNIKI!

Gratulujemy zwycięzcom. Do antologii "Cienie spoza czasu" trafi opowiadanie pt. "Iran political fiction" - Tomasza Drabarka. Teksty, które zajęły drugie oraz trzecie miejsce, a także tekst wyróżniony - zostaną opublikowane w czasopiśmie "Coś na progu". O szczegółach współpracy poinformujemy zwycięzców oraz pozostałych 18 laureatów i laureatki w najbliższym czasie drogą mailową.


(ilustracja: Krzysztof Chalik)

Coś na progu recenzuje - "Gdzie mól i rdza" (Paweł Pollak)

To nie jest miasto dla starych ludzi...
 
Wrocław to miasto spotkań - biznesowych, towarzyskich, ale także tych mniej oczekiwanych spotkań-niespodzianek, które czasem mogą obfitować w trupy. Mateusz Majewski zamieszkały na ulicy Wrońskiego, lat 68, emeryt, zostaje zamordowany we własnym mieszkaniu. Spokojnego i nikomu niewadzącego staruszka postrzelono z indiańskiego łuku zatrutą strzałą i oskalpowano. Zagadka egzotycznego morderstwa trafia w martwy punkt, ale dla komisarza Marka Przygodnego, bohatera książki Pawła Pollaka ,, Gdzie Mól i rdza” prawdziwe śledztwo dopiero ma się rozpocząć…

Moje początkowe wątpliwości wobec efekciarskiego charakteru zabójstwa rozwiewają się już po kilku stronach. Śledztwo nabiera tempa, tropy mnożą się prowadząc donikąd, a trupy ścielą się gęsto. Autor nie gna jednak z akcją, co jakiś czas pozwalając czytelnikowi nabrać tchu i zastanowić się nad przebiegiem sprawy. Zwroty w śledztwie wykluczają kolejnych podejrzanych, zaś pytanie o motywy zbrodni dokonywanych na emerytach pozostaje równie wielką zagadką jak tożsamość sprawcy. Książka wolna jest od zarzutu, który główny bohater formułuje pod adresem polskiego kryminału, jakoby ten zrzucał całą intrygę tylko na karb genialnego przestępcy, pomijając wady instytucjonalne polskiego wymiaru sprawiedliwości. Życie nie szczędzi Przygodnemu kłopotów osobistych, a w pracy policjanta, jak w każdej innej, zdarzają się czasem pomyłki, które mogą przełożyć się na tok śledztwa.

Mimo iż Paweł Pollak jest tłumaczem literatury szwedzkiej, jego kryminał nie jest tak zimny jak zwłoki, które opisuje. Patolog sądowy tryska wisielczym humorem, Kuriata - miejscowa hiena dziennikarska, ironizuje na temat kobiet, a funkcjonariusze Wójcki i Wójtkiewicz bardziej niż do pracy w policji nadawaliby się do kabaretu.

Żelazny realizm w ukazywaniu intrygi, nienadęta erudycja i trzymanie się psychologicznego prawdopodobieństwa to główne atuty windujące książkę Pollaka ponad rzemieślniczy standard. Można odnieść wrażenie, że prawie każda postać i wątek, jakich dotknie autor nabiera życia i specyficznego charakteru. Na owacje zasługuje postać Przygodnego. Główny bohater jest zbudowany wbrew współczesnym trendom zacierania granic między prawem a bezprawiem. Komisarz Przygodny to przykładny obywatel, któremu daleko do moczymordy, dziwkarza, czy ostrego gliny rodem z ,,Psów” Pasikowskiego. ,,Dobry glina” na chłopski rozum powinien dziś wywoływać kpiący uśmieszek, który Pollak szybko zmywa z twarzy czytelnika. Postać Przygodnego, choć sympatyczna, ma swoje dylematy moralne i trudno zarzucić jej sztampowość (zwłaszcza w czasach, gdy sztampowy staje się policjant działający na granicy prawa). Czytelnik nie ma do czynienia dwusetnym wcieleniu Sherlocka Holmesa, Philipa Marlowe, lecz z niemal realną osobą z krwi i kości. Dziwne tylko, że żona komisarza, Gabi jest jakby dla odmiany pozbawiona mocnego literackiego szkieletu. Jej bierność kompletnie mnie nie przekonuje, zaś obojętność i histeria wydają się zanadto przerysowane. Odniosłem wrażenie, że byle sąsiadka jednego z denatów jest bardziej żywa od szeleszczącej papierem Gabi. Dlaczego tak się stało, czy powodem może być zawieszony wątek kłopotów rodzinnych komisarza? Być może następna książka o Przygodnym tchnie więcej życia w te postać.

Mimo wspomnianego mankamentu kryminał Pawła Pollaka będzie niewątpliwie ucztą dla tych, którzy oczekują niebanalnej rozrywki. Swoje typy wobec podejrzanych zmieniałem kilkakrotnie, aby na końcu i tak dać się uwieść zaskakującemu zakończeniu. Mam nadzieję, że dalsze dzieje Przygodnego trafią wkrótce w moje ręce i nie będę musiał czekać na nie aż zostanę emerytem. Emerytem z kołczanem i łukiem – ot, tak na wszelki wypadek.

Szymon Stoczek

poniedziałek, 5 marca 2012

KONKURS! Wygraj najnowszy kryminał Pawła Pollaka "Gdzie mól i rdza".

Na blogu "Coś na progu" już wkrótce ruszamy z nowym cyklem bezkompromisowych i szybkich wywiadów z pisarzami, pt. ,,6 kul w magazynku”. Naszą pierwszą ofiarą będzie autor dobrze przyjętego kryminału ,,Gdzie mól i rdza” - Paweł Pollak, którego i wy możecie zastrzelić swoim pytaniem, przesyłając je na naszego facebooka. Najciekawsze pytanie zostanie dołączone do wywiadu, który ukaże się na naszym blogu, a jego autor otrzyma egzemplarz książki ,,Gdzie mól i rdza” wraz z autografem pisarza. Konkurs potrwa do piątku (9.03). Każdy może zadać więcej niż jedno pytanie. Zapraszamy do zabawy!


Szukaj