Adres facebook

wtorek, 27 marca 2012

Coś na progu recenzuje: "Martha Marcy May Marlene"


Wszystkie imiona Marthy

Imię to wyznacznik tożsamości, który pozwala człowiekowi wyróżnić się z tłumu. Nie bez powodu imionom przypisywano znaczenie magiczne: można panować tylko nad tym co zostało wcześniej nazwane. Co jednak kiedy człowiek nie panuje nad samym sobą, kiedy ma więcej niż jedno imię? Sean Durkin w swoim debiucie Martha Marcy May Marlene zajmuje się właśnie takim przypadkiem.

Główna Bohatera filmu Martha, ucieka z sekciarskiej komuny i chroni się u swojej siostry. Dwa lata życia z dala od normalnej cywilizacji mocno naznaczyły Marthę, która ma problemy, by powrócić do normalności. Zamiast opowiedzieć siostrze o swoich przeżyciach, zamyka się w wewnętrznym świecie koszmarów przeszłości i tłumionego cierpienia. Reżyser przeplata teraźniejszość z ponurymi wspomnieniami bohaterki, kreśląc nietypowy obraz ,,rodzinnej” sekty, przewodzonej przez charyzmatycznego Patricka. Guru sekty sprawia w filmie wrażenie wszechobecnego mistrza manipulacji. Scena, w której Patrick śpiewa specjalnie dla Marthy( a właściwie już nowo ochrzczonej Marcy May) she’s just a picture jest jedną z ciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Jego zachowanie wobec kobiet i sposób bycia jest wzorowany na autentycznym przywódcy, Charlesie Mansonie, który pod koniec lat 60 założył pierwowzór filmowej sekty. Jego wyznawcy odpowiadali za kilka zabójstw, w tym także za śmierć żony Romana Polańskiego.

Sean Durkin nie idzie jednak znanym tropem krwawych zbrodni. Jego film nie epatuje także efektownym erotyzmem. Wierzenia religijne zostają w filmie zepchnięte na dalszy plan. Kamera skupia się na scenach rodzajowych i codziennych czynnościach, często przyjmuje punkt widzenia odległego obserwatora. Reżyser stawia na naturalizm i na oszczędne operowanie kadrem, któremu od początku do końca pozostaje wierny. Długie jazdy, twarze skąpane w półcieniach i nieraz nieco dezorientujące ujęcia dobrze pasują do skonfundowanej Marthy. Elizabeth Olsen, która ją zagrała, zaprezentowała aktorski kunszt na najwyższym poziomie – oszczędne gesty, bierność i wylęknione spojrzenie świetnie korespondują z sytuacją głównej bohaterki…, bohaterki, która jednak przez cały film jest niemal taka sama. Reżyser uzupełnia jej życiorys dodając kilka ciekawych szczegółów, ale jej historia kręci się w zaklętym kole lęków i zupełnej bezradności jej siostry - osoba, która jest najbliżej bohaterki, paradoksalnie nie potrafi do niej dotrzeć.

Zbudowany przez reżysera finał smutnej historii wydaje się być nijakim wyjściem awaryjnym – przewidywalnym i do tego mało wnoszącym. Film broni się jako stadium psychologiczne, jednak wszyscy miłośnicy suspensu srogo się na nim zawiodą. Metka thrillera, jakim opatrzono film w opisach, jest tutaj niestety mocno na wyrost. Martha Marcy May Marlene to bardziej dramat psychologiczny, który choć dobrze wyreżyserowany, fabularnie aż tak nie porywa. Być może następne filmy Durkina będą pozbawione wad debiutu, bo co do kariery Elizabeth Olsen nie mam żadnych wątpliwości: sekta zwana Hollywood jest gotowa by ją przyjąć. 

 

Szymon Stoczek

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj