Opowieść, którą czyta
się jednym tchem, jakby oglądało się najlepsze hollywoodzkie produkcje.
Powiedział scenarzysta „Piratów z Karaibów”.
Nieprawda. Nie czyta się jej jednym tchem, bo powieść ma momenty nużące, dające
o sobie zapomnieć. Jeżeli chodzi o podobieństwo do scenariusza rodem z filmu
akcji – tu trochę lepiej. Niezliczona ilość porwań i pościgów, prowadzonych
przez postaci bez imion i twarzy, zlewające się ze sobą ofiary, zagmatwanie z
poplątaniem, a po środku tego wszystkiego - główny bohater, bad boy z
kryminalną przeszłością, Ray Lilly.
I choć zapowiada się na stereotypowego twardziela z gąbką zamiast mózgu i
trigger fingerem, to pierwszoosobowa narracja robi dla protagonisty naprawdę wiele
dobrego. Czytelnik ma szansę poznać dobrze skonstruowaną postać – byłego złodzieja
samochodów z ostrym językiem i miękkim sercem.
Uzupełnieniem Raya jest Annalise – jego przełożona i nemezis jednocześnie,
mała, twarda babka o niesamowitej mocy i niesamowitych tatuażach. Brzmi trochę
jak Jack z serii gier Mass Effect, i to skojarzenie utrzymuje się już do końca
książki.
Dwójka dostaje do wykonania pewną misję i w tym celu udaje się do ponurego,
ksenofobicznego miasteczka Hammer Bay, gdzieś w stanie Waszyngton. Co dokładnie
należy zrobić w ramach tej misji, wie tylko Annalise – i nie dzieli się tym ani
z Rayem, ani z czytelnikiem. Wiadomo jedynie, że w miasteczku masowo giną
dzieci. Spalają się, pozostawiając po sobie kupę popiołu i szarawe, obrzydliwe
robactwo. I, co wydaje się kluczowe, nikt o nich nie pamięta. Rodzice ignorują
porozrzucane wokół zabawki i książeczki, niezrozumiale patrzą na dziecięce
foteliki w rodzinnych samochodach i zajmują się własnym życiem, jakby
nieświadomi, że coś im z tego życia wydarto.
Jak na urban fantasy przystało, dziwacznych wątków jest więcej. Niewygodnych
miasteczku obywateli rozszarpuje sfora dzikich psów, interes firmy z
zabawkami, który już dawno powinien
upaść, przynosi niesamowite zyski, a po każdym pytaniu o potomków założycieli
miasta, Hammerów, społeczność robi się na tyle niespokojna, że niejednokrotnie
padają strzały. Z którymi nasi bohaterowie radzą sobie za pomocą runicznej
magii, zaklęć ukrytych w zalaminowanym papierze i kolorowych wstęg spod
strażackiej kurtki.
Powieść splata wątki detektywistyczne z akcją i wszechobecną, ponurą magią, co
daje całkiem znośną mieszankę motywów. Rozczaruje się jednak ten, który w
książce szuka zaskakujących zwrotów akcji i zakończenia, które nie daje spać po
nocach – Dziecię ognia jest mocno przewidywalną pozycją. Do tego razić może
obfitość bohaterów drugoplanowych, którzy wydają się zupełnie powieści zbędni –
szczegółowo opisani i na siłę wciśnięci między karty książki potraktowani zostają
jak mięso armatnie i w rzeczywistości stanowią jedynie nieistotny zapychacz dla
całej fabuły.
W opowieści da się znaleźć i całkiem miły polski akcent, lecz nawet ten wątek
nie prowadzi do żadnej konkretnej konkluzji. Może jest to kwestia tego, że
Dziecię ognia to pierwsza część całej trylogii, a może autor nie do końca
przemyślał konstrukcję wydarzeń.
Harry Connolly stworzył przyjemne czytadło na dwa wieczory, nieco przewidywalne
i przeładowane strzelaninami i pościgami (zmienia się jedynie rodzaj broni oraz
wóz, do którego zapakowują nieszczęsnego Raya), za to z ciekawą kreacją głównego
bohatera i całkiem zabawnym językiem. Nie dla koneserów urban fantasy i
literatury w ogóle. Dla entuzjastów ponurych miasteczek „rodem z filmów Davida
Lyncha” i fanów brawurowej akcji – jak najbardziej.
Adriana Siess