Adres facebook

czwartek, 26 kwietnia 2012

Coś na progu prezentuje: Algernon Blackwood (fragment artykułu)


Powoli zapowiadamy teksty, które trafią do drugiego numeru czasopisma "Coś na progu" (maj/czerwiec 2012). Tym razem fragment artykułu przybliżającego postać genialnego twórcy opowieści niesamowitych - Algernona Blackwooda, którego opowiadanie pt. "Nawiedzona wyspa" wzbogaci także nasz dział prozy. 

Mateusz Kopacz

Algernon Blackwood – przebłysk wyższej prawdy

(…) jasnym jest teraz dla mnie, że Blackwood, Dunsany i Lovecraft to trzej najważniejsi pisarze weird fiction swoich czasów, wspólnie odpowiedzialni za większość tego, co najlepsze wśród późniejszych dzieł gatunku. Incredible Adventures to prawdopodobnie najistotniejszy zbiór opowieści niesamowitej dwudziestego wieku i nie tylko”.

W ten sposób jeden z największych badaczy horroru, S. T. Joshi, wypowiada się na temat Algernona Blackwooda1, niesłusznie zapomnianego brytyjskiego twórcy literatury niesamowitej. To zapomnienie stanie się bardziej niezwykłe, jeśli do powyższej pochwały dodamy opinię samego H. P. Lovecrafta, który w Nadnaturalnym horrorze w literaturze nie ma skrupułów, by skorzystać ze słowa „geniusz”2, i uznać opowiadanie Wierzby za „prawdopodobnie najbardziej druzgocący utwór pełen nadnaturalnych, odrażających sugestii, jaki dane mi było czytać w ciągu ostatniej dekady”3. Gdyby dopowiedzieć, że Blackwood był za życia poczytny i dobrze znany, czytał swoje opowieści w brytyjskim radiu i telewizji, to już zupełnie trudno będzie pojąć, czemu Brytyjczyk jest tak pomijany w planach wydawniczych i czytelniczych w naszym kraju.

Blackwood po śmierci długo pozostawał w cieniu uznanych nazwisk wczesnej literatury grozy. Dopiero ostatnie kilkanaście lat przyniosło pierwsze przekrojowe opracowania jego życia i dzieł, z biografią autorstwa Mike’a Ashleya pt. The Starlight Man: the Extraordinary Life of Algernon Blackwood (2001) na czele. Dobre wyjaśnienie ciągłego odstawiania na margines prac Brytyjczyka wydaje się zawierać w fakcie, że był on jednym z najpłodniejszych autorów w historii weird fiction (co jest szczególnie ciekawe, bo na poważniej zaczął pisać zbliżając się powoli do czterdziestych urodzin). Trudno sobie wyobrazić autora tworzącego obficie i piszącego same arcydzieła. Blackwood nie jest wyjątkiem: część jego utworów wydaje się niedopracowana czy wręcz przegadana. W tym natłoku czają się jednak prawdziwe majstersztyki literatury.
Algernon Blackwood urodził się w 1869 roku, w rodzinie kalwińskiej. Jego ojciec starał się wychować go na porządnego protestanta, lecz młodzieniec buntował się przeciwko surowej regule kalwinistów i od początku upatrywał prawdziwego rozwoju duchowego w czymś, co nazwie „religią natury”. Czytał indyjskie eposy, prace teozoficzne, buddyjskie, okultystyczne, tym samym kształtując swój światopogląd, który stanie się podstawą teoretyczną jego opowieści. Tymczasem w szkołach angielskich, niemieckich i szkockich pokonywał kolejne stopnie edukacji konwencjonalnej. Studia rolnicze jednak szybko porzucił. W 1890 roku wyruszył do Kanady, by zgodnie z życzeniem ojca zarabiać na życie na farmie, lecz szybko zdał sobie sprawę, że nie ma głowy do interesów, tracąc wszystkie oszczędności. Kolejne lata to najcięższy okres jego życia. Żył na skraju nędzy wśród typów spod ciemnej gwiazdy, okradany przez współlokatora, pogardzany, niejednokrotnie ocierający się o śmierć, zarabiając na życie jako reporter, model, nauczyciel gry na skrzypcach, sekretarz… Swoje życie w tym ciężkim czasie opisze w autobiografii, Episodes Before Thirty (1923). CD ("Coś na progu" #2)

1 S. T. Joshi, The Weird Tale, Wildside Press, Rockville, Maryland 2003, s. 131.
2 H. P. Lovecraft, Nadnaturalny horror w literaturze, Copernicus Corporation, Warszawa 2008, s. 81.
3 S. T. Joshi, H. P. Lovecraft: Biografia, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2010, s. 645.

SKLEP DOBRE HISTORIE


wtorek, 24 kwietnia 2012

Coś na progu recenzuje: "Śmiertelne zespolenie" (Frank Tallis)


Freudowskie fabuły

Śmiertelne zespolenie, powieść należąca do cyklu Zapiski Liebermanna, to przykład tego, jak należy konstruować kryminalne fabuły. Autor, Frank Tallis, posługując się kilkoma prostymi regułami, napisał książkę spójną i doskonale zbilansowaną. Przyjrzyjmy się szczegółom.

Ne zdradzając zbyt wiele, można jedynie zaznaczyć, że seria morderstw dokonanych w cesarskim Wiedniu ujęta jest w kilku odsłonach. Przejrzysty podział na cztery części usprawnia przekaz. Na całość historii składa się kilka zazębiających się wątków, które autor wprowadza i łączy według dobrze przemyślanego planu. Choć dominuje narracja trzecioosobowa, pisarz urozmaica relację, dodając elementy quasi pamiętnika, a także, zastępując niekiedy punkt widzenia wszechwiedzącego podmiotu perspektywą poszczególnych postaci.

Bohaterowie zostali zresztą wyposażeni w wyraziste cechy. Charakterystyka sprowadza się do kilku niezbędnych rysów, pozwalających określić motywacje i role konkretnych osób. Inspektor Oskar Rheinhardt jest zatem bystry, a przy tym dobroduszny. Jego nieco konserwatywne przekonania kontrastują z odważnymi poglądami doktora Maxa Liebermanna, uczniem Zygmunta Freuda, wykorzystującym w pracy śledczej metody psychoanalizy. Z kolei na wskroś nowoczesna badaczka Amelia Lydgate potrafi zaskarbić sobie sympatię tradycjonalisty doktora Mathiasa. Widzimy więc, że postacie mają nie tylko wypełniać funkcje, wpisujące się w ogół założeń dotyczących fabuły, ale też, w zamyśle autora, powinny wzbudzać sympatię czytelników.

Taliis w sugestywny sposób nakreślił również czas i miejsce akcji. Sam wybór epoki i lokalizacji, czyli, jak już wspomniałam, przedstawienie schyłku cesarskiego Wiednia, był trafny i dostarczył wielu możliwości uatrakcyjnienia opowieści. Wzmianki o obyczajowości (warto m.in. zwrócić uwagę na sceny rozgrywające się w kawiarniach i teatrach) współgrają z krótkimi opisami architektonicznymi oraz z uwagami dotyczącymi panoramy ówczesnego społeczeństwa. Natomiast dekadencka atmosfera epoki wzbogaca historię o dodatkowe napięcia i, oczywiście, odpowiada charakterowi opisanych wydarzeń.

Zbrodnie i pobudki bohaterów zostały bowiem połączone z ogólniejszą kulturową refleksją na temat paradoksów i ukrytych podstaw naszej cywilizacji. Trudno przypuszczać, by autor pragnął uraczyć nas głębią i odkrywczością spostrzeżeń. Chodziło raczej o uatrakcyjnienie fabuły i dodanie jej spójności. Rzeczywiście, powiązanie ukazanej historii z namysłem historiozoficznym wzmacnia konstrukcję całości.

Podobną funkcję pełni także, powiązane zresztą z poprzednią kwestią, wprowadzenie rozbudowanych wątków psychoanalitycznych. Działania morderców, ujęte z punktu widzenia teorii Freuda, zyskują cenną ramę narracyjną. Można nawet zaakceptować instruktażowe (czy raczej: podręcznikowe) przedstawienie koncepcji wiedeńskiego badacza, które tłumaczy się zgodnością z prawdą historyczną – wszak w czasach, w których toczy się akcja powieści psychoanaliza była rzeczywiście nowością, wymagającą w miarę klarownego wytłumaczenia.

Tallis, dbając o proporcje, rozprasza jednak mroczne nastroje akcentami humorystycznymi, zaznaczającymi się zwłaszcza w charakterystyce postaci. Przeciwwagą dla dekadenckich akcentów są też obrazki rodzajowe, poszerzające horyzont relacji. Poza tym pełnią one funkcję przerywników, dzięki którym czytelnik może odetchnąć i uszeregować fakty.

Mamy przed sobą książkę sprawnie zbudowaną i napisaną dobrym językiem. Poszczególne napięcia i motywy zostały zachowane w odpowiednich proporcjach, a wartka narracja zapewniła odpowiednie tempo akcji. Jeśli celem Tallisa było skupienie uwagi odbiorcy i dostarczenie mu satysfakcji z lektury, to można zaryzykować stwierdzenie, że w pełni mu się to udało.

Frank Tallis, Śmiertelne zespolenie, przełożyła Beata Hrycak, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2012

Katarzyna Lisowska

niedziela, 22 kwietnia 2012

Coś na progu zapowiada: numer drugi (maj 2012)

Kilka newsów odnośnie numeru drugiego "Coś na progu", który pojawi się w drugiej połowie maja. Będzie więcej stron, a co za tym idzie - także więcej tekstów. Z opowiadań zagranicznych na pewno pojawią się: Jack Ketchum, Algernon Blackwood i Aleksander Rudazow. Wśród artykułów publicystycznych zaprezentujemy eseje m.in. Clive'a Barkera i Morta Castle. Piszemy o Beksińskim, Bradburym, Benteleyu Little, dark fantasy Jima Hensona, o tajemnicach Poego, kryminale retro w Polsce oraz w Rosji, o detektywach w Japonii i Skandynawii. Rzecz będzie także o Batmanie, Vampirelli i sporo na temat steampunku (z zupełnie innej strony niż zwykle)... Mówiąc krótko... Duża paka tekstów na temat PULP FICTION, a to oczywiście nie wszystko.  Stay tuned. Poniżej projekt ilustracji na okładkę numeru #2 w wykonaniu Michała Oracza.


 


A kto jeszcze nie ma numeru pierwszego naszego pulp magazynu, niech koniecznie zajrzy na stronę Wydawnictwa Dobre Historie. Czasopismo w każdej chwili można zamówić korzystając z prostego w obsłudze formularza.   

piątek, 20 kwietnia 2012

Coś na progu prezentuje: fragment opowiadania Aleksandra Rudazowa...

Aleksander Rudazow
Cienie nie potrafią mówić
(tłum. Agnieszka Papaj)

Antykwariat znajdował się w tak ciemnej bramie, że trzeba było iść niemal na ślepo. Wejście oświetlała jedna jedyna latarnia. Przyćmione światło mrugało nieustannie, sprawiając wrażenie, że za chwilę zgaśnie całkowicie.
            Kaszyrin nieśpiesznie wlókł się po zakurzonym bruku, nieprzerwanie rozglądając się i nasłuchując. Co prawda słońce jeszcze nie zaszło, ale cienie wydłużyły się już do granic możliwości. Chcąc, nie chcąc, trzeba było zachować ostrożność – w portfelu schronił się pokaźny, szeleszczący plik banknotów. Ten, do którego wybiera się Kaszyrin, przyjmuje tylko gotówkę.
           Nie od razu odnalazł zdobyty w wielkim sekrecie adres. Stara dzielnica, stare budynki. Sądząc po zmurszałym otynkowaniu, nie jeden z tych bloków ma więcej lat niż sam Kaszyrin.
            Nad schodami widnieje stary szyld – „Siedem pentagramów”. Niezwykła nazwa jak na sklep. I interesy widocznie nie idą najlepiej. Jak okiem sięgnąć – żadnego klienta. Zresztą, krążą słuchy, że bynajmniej nie handel stanowi główne źródło dochodów właściciela „Siedmiu pentagramów”...
            Kaszyrin nacisnął klamkę i przez parę sekund stał tak, nie mogąc się zdecydować. Wiedział, że jeśli przekroczy ten próg, nie będzie już odwrotu.
            Być może mimo wszystko by się rozmyślił. Jednak w tym momencie, jak na złość, opuszczoną ulicą przejechał samochód. Volvo. W kolorze mokrego asfaltu – taki sam, jakim jeździ Rasajew. Witka, wspólnik...
            Rasajew stanął mu przed oczami, jak żywy. Wysportowana sylwetka, szczera twarz i nieskazitelny uśmiech... Kaszyrin na własne oczy zobaczył, jak Witka rozkłada ręce i z wymuszonym współczuciem mówi: „Bez urazy, staruszku... Prawo dżungli, sam rozumiesz... Akela chybił w skoku, wybacz...”
            Ten jego współczujący uśmieszek już trzeci tydzień stoi przed oczami Kaszyrina. Dzisiejsza noc będzie decydująca. Jutro w południe zostaną sporządzone ostatnie papiery i wszystkie akcje firmy trafią w ręce wspólnika.
            Byłego wspólnika.
            Uchwyciwszy się tej myśli, Kaszyrin przestał się wahać. Zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę i wszedł do antykwariatu. Powiedziano mu ledwie słyszalnym szeptem, że „tam rozwiązują problemy...i owszem, takie również!...”
-        Jeszcze zobaczymy, kto z nas będzie Akelą... - burknął pod nosem Kaszyrin.
            Nad głową krótko brzęknął dzwoneczek. Kaszyrin zamknął za sobą drzwi i zamarł na progu, rozglądając się niezdecydowanie. Okazało się, że w środku jest niewiele jaśniej, niż na zewnątrz, jednak słabiutka lampka wystarczyła, żeby obejrzeć raczej niezwykłe pomieszczenie.
Tak, bez wątpienia sklepik wyglądał na podupadły. Poustawiane w starych gablotkach, pokryte kurzem towary nie przykułyby uwagi nawet najbardziej niewybrednego złodzieja. To tak, jakby kraść muzealne skorupy. 
Ale za to jest na co popatrzeć...
Wzdłuż ścian powieszono sześć zmatowiałych luster w brązowych ramach. Jedno z nich było popękane, drugie całkowicie rozbite – ot, na podłodze pobłyskuje zapomniany odłamek.
Ktokolwiek odpowiada za porządek w tym pomieszczeniu, nie radzi sobie z tym najlepiej.
Pierwsza gablotka była po sufit zapchana książkami. Niektóre z nich w istocie wyglądały na cenne, o czym świadczyły skórzane czy nawet metalowe oprawy. W zwykłych sklepach takich nie uświadczysz.
W drugiej wylegują się różnego rodzaju szkatułki i puzderka. Na niektórych wciąż jeszcze można dostrzec rzeźbienia i ornamenty, jednak większość tak pociemniała od upływu czasu, że zlewają się w jednolitą plamę atramentu.
W trzeciej Kaszyrin dostrzegł starą broń. Nawiasem mówiąc, wybór nie był zbyt obfity.
Czarna, wyszczerbiona włócznia, dwa wiekowe kindżały, tomahawk połączony z fajką, buława z wąsów wieloryba, skrócony morgensztern bez kolców, katana w pochwie, przerdzewiała na wskroś szabla, złamany bagnet z rękojeścią z kości słoniowej, skórzany bat, proca i rewolwer Remington.
Czwarta pełna była najróżniejszych figurek i statuetek. Glinianych, metalowych, z kamienia, drewna czy szkła... Wiele z nich nadgryzł ząb czasu, w niektórych brakowało kończyn czy nawet głowy.  Bynajmniej nie wszystkie przedstawiały ludzi – można tu było znaleźć zwierzęta, rośliny, mityczne stwory...
W piątej ułożono biżuterię. Pierścienie, broszki, kolczyki – te, w rzeczy samej, muszą być coś warte... Co prawda, trudno je uznać za coś szczególnego. Większość wygląda dość niepozornie.
Szóstą gablotkę zdominowały pamiątki z „tworzyw naturalnych”. Zasuszone rośliny, wypchane zwierzęta, amulety z czyichś pazurów i zębów. A nawet ludzka czaszka.
Kaszyrin zaprzestał dalszych obserwacji, ale w „Siedmiu pentagramach” nie brak i innych gablotek, również wypełnionych najróżniejszymi szpargałami i bibelotami – były tu kubki, półmiski, rękawiczki, parasolki, wachlarze, laski, talie kart, stosy obrazów, miedziany samowar czy stary gramofon...
-  Mogę w czymś pomóc? - zza pociemniałej lady doleciał  ledwie słyszalny szept.
Zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie.
Kaszyrin po raz pierwszy zwrócił uwagę na sprzedawcę. Do tej chwili nie zauważył zgarbionej postaci,  przyobleczonej w zatłuszczony strój o trudnej do określenia barwie i kroju. Twarz skrywała się pod głębokim kapturem, bardziej przypominającym mnisi kłobuk. Wystawały tylko dłonie – drobne, kościste, o nabrzmiałych żyłach i skórze tak żółtej, jakby właściciel cierpiał na najcięższą odmianę żółtaczki.
-  Ja do Pana od... - zaczął Kaszyrin.
-  Nie interesuje mnie to – przerwał mu sprzedawca. - Nie interesuje mnie pana imię, a pana nie powinno interesować moje. Przyszedł pan do mnie – czyli jestem panu potrzebny. Pan chce kupić, a ja pragnę sprzedać. Nic innego się nie liczy.
            Jego świszczący głos brzmiał chorobliwie i nienaturalnie. Mówił na przydechu i lekko seplenił.
- Kupić... No cóż, to brzmi...sensownie – przyznał Kaszyrin. - Powiedziano mi, że pan rozwiązuje... problemy. Drażliwe problemy.
-  Owszem, to prawda. Na czym polega pański problem?

Całe opowiadanie znajdziecie w # 2 numerze pulp magazynu "Coś na progu" (premiera - maj 2012)
Aleksander Walentinowicz Rudazow, urodzony w Prima Aprilis roku 1981. w Samarze, gdzie mieszka po dziś dzień. Posiadacz kasztanowych włosów i zielonych oczu. Wykształcenie wyższe techniczne.
Siły i czas poświęca pisaniu książek. Profesję wybrał w wieku lat pięciu, gdy po lekturze pierwszej książki postanowił stworzyć taką samą. W efekcie, pierwsze opowiadanie napisał w wieku lat sześciu, pierwszą powieść – szesnastu.
Na rynku zadebiutował jednak dopiero piątą powieścią, Arcymagiem. Ukazała się nakładem wydawnictwa Armada, by w tym samym 2005 roku zdobyć nagrodę "Miecz bez imienia" tegoż wydawnictwa oraz zająć III miejsce w kategorii "Najlepszy debiut książkowy" na festiwalu fantastycznym "Gwiezdny most 2005”.
Autor interesuje się historią, mitologią, mistyką, biologią, geografią, kulturą różnych ludów. Jego ukochany sport to nurkowanie.  Z muzyki preferuje rock, piosenki patriotyczne i humorystyczne. Jego ulubiony autor oraz niedościgniony wzór to Terry Pratchett.

środa, 18 kwietnia 2012

Coś na progu recenzuje: Lennox (Craig Russell)

Nowe, stare noir

Retro-kryminał to ostatnio bardzo modna podgatunek. Książek odwołujących się do realiów dawnych ,,lepszych” czasów jest tyle, że coraz trudniej odróżnić tylko dobrą stylizację od literackich, kryminalnych perełek. Książka Lennox Craiga Russela ma ambicję, być jednym z takich skarbów.

Prywatny detektyw Lennox ma za sobą ponurą wojenną przyszłość i równie nieatrakcyjne perspektywy na przyszłość. Glasgow, nad którym wiecznie unosi się smog i groźba gruźlicy, nie sprzyja napływom uczciwych klientów. Kiedy podrzędny gangster prosi detektywa, aby ten zajął się śmiercią jego brata bliźniaka, Lennox odmawia nie chcąc nadepnąć na odcisk szefom lokalnej mafii. Sprawa komplikuje się, gdy jego niedoszły zleceniodawca kończy ze zmiażdżoną głową, a morderstwem zaczyna interesować się jeden z królów lokalnego podziemia.

Kryminalna intryga zaserwowana przez Craiga Russella rozpędza się szybko i nie daje czytelnikowi zbyt wiele okazji do wytchnienia. Lennox to chirurgicznie przeprowadzona operacja na splątanych tkaninie Glasgow. Nitka po nitce, poznajemy kolejne wątki spraw, które krzyżują się, splatają i rozchodzą w swoją stronę, by nieoczekiwanie znowu się spotkać. Przebieg śledztwa czytelnik poznaje z perspektywy Lennoxa, w którego życiu nie ma zbyt wiele miejsca na sentymenty i trwałe relacje z kobietami. Detektyw opowiada o wydarzeniach bogatym literackim językiem, który potrafi być niekiedy ostry jak żyleta. Autor ma swój zdecydowany styl. Pisze z nerwem i przekonaniem, któremu wielu może mu tylko zazdrościć. Skąd tak wysoki poziom książki Russella? Być może, po części wynika on z przeszłości pisarza, który przez pewien czas sam służył jako oficer policji. Jego postaciom nie sposób nie wierzyć. Mamy tu i typową zgraję gangsterów, policjantów i prostytutek, ale także kilka bardziej intrygujących charakterów, jak choćby wybijającą się ponad sztampę sylwetkę niepozornego płatnego mordercy.

Kapelusze, robotnicze dzielnice i stare samochody doskonale budują klimat ciemnej strony Glasgow. Czytelnik czuje, jakby rzeczywiście tam był - wdychał wyziewy fabryk i truł się miejskim smogiem miasta. Duszny to kryminał, ciemny od sadzy i brudny od krwi ofiar, która niemal lepi się do palców, kiedy czytelnik przewraca kolejne stronice książki. Russell nie pozostawia nikogo obojętnym, angażuję uwagę i zachwyca stylem. Do takiego Glasgow miło będzie wracać, zwłaszcza, że Lennox to dopiero początek.

Szymon Stoczek

środa, 11 kwietnia 2012

Coś na progu rozmawia: Wywiad z Marcinem Wrońskim (6 kul w magazynku)

W cyklu naszych szybkich wywiadów z pisarzami pod ostrzał dostał się autor kryminałów - Marcin Wroński. Sześć pocisków zaklętych w pytania posłał w jego stronę Szymon Stoczek. Zapraszamy do lektury:

 Szymon Stoczek: Duża część ,,Skrzydlatej trumny” dotyka przekrętu mającego miejsce w Lubelskiej Wytwórni Samolotów. Na końcu swojej książki zamieszcza Pan dodatkowo historię samej firmy. Skąd zainteresowanie tym miejscem?

Marcin Wroński: Głównie stąd, że nie tylko już go nie ma. Nie ma go do tego stopnia, że gdy przyjedzie Pan do Lublina i pójdzie na ulicę Wrońską, bardzo trudno będzie Panu sobie wyobrazić, że po jednej jej stronie było lotnisko, a po drugiej hangary, biura konstrukcyjne i warsztaty fabryczne. W powieściach o komisarzu Maciejewskim opisuję rudery, speluny i cuchnące bramy, ale także wielowymiarową dynamikę miasta, która po wojnie została zatracona – nie w tym sensie, że teraz nie ma dynamiki, ale w takim, że nie ma już wielowymiarowości. W moich retrokryminałach kluczem zawsze jest miasto, tak samo w Skrzydlatej trumnie, tylko tym razem bardziej skupiłem się na jego przemysłowej części. Natomiast nie jestem i nigdy nie byłem fanem lotnictwa, zainteresowałem się nim wyłącznie z powodów utylitarnych. Nie żałuję jednak, bo jak zwykle to bywa podczas moich poszukiwań dobrego tła kryminału, dotarłem do informacji bardziej nieprawdopodobnych niż jakakolwiek fikcja. Trudno uwierzyć, ale takie samo usterzenia ogonowe, jakie miał supertajny amerykański bombowiec z lat 80. F-117 Nighthawk, po raz pierwszy przetestowano właśnie w lubelskiej fabryce samolotów Plagego i Laśkiewicza. Oczywiście mój bohater, Zyga Maciejewski, zajmuje się sprawami kryminalnymi, nie wysokimi technologiami, więc w samej powieści dotykam głównie sposobów, jakimi państwo doprowadziło do wysiudania z interesu dawnych właścicieli fabryki, ale skoro pyta Pan o moje prywatne motywacje, to takie właśnie są – zachwyt i niedowierzanie, że w moim mieście, w zakładzie, który stale borykał się z problemami finansowymi, powstawały znakomite, niedoceniane konstrukcje.

Szymon Stoczek: W jednym z felietonów wyznał Pan, że nie boi się horrorów, rzeczywiście jest z Pana taki twardy, nieustraszony racjonalista?

Marcin Wroński: Mój felieton oczywiście operuje przerysowaniem, nie jestem nieustraszony. Jestem jednak racjonalistą i zapewne dlatego wolę być pisarzem kryminałów niż horrorów. To nie jest tak, że nie cenię literatury grozy, z przyjemnością czytywałem ją jeszcze jako filolog, z nieco mniejszą jako redaktor, a już zupełnie bez przyjemności prywatnie, jako zwykły czytelnik. Jako zwykłego czytelnika bardzo mnie ona nudzi.

Szymon Stoczek: Pana cykl drobiazgowo oddaje realia historycznego Lublina. Jak dużo czasu poświęca pan na research, a ile na pisanie samych książek?

Marcin Wroński: To trudno zmierzyć, bo oba te elementy mojej pracy często mieszają się ze sobą. Byłoby bardzo miło mieć tyle czasu, aby najpierw poświęcić kilka miesięcy na samo zbieranie informacji, a potem znów kilka na samo pisanie. Wtedy nie tylko moja wiedza byłaby bardziej uporządkowana i czułbym się mądrzejszy, ale też mógłbym Panu odpowiedzieć bardziej precyzyjnie. Wydaje mi się, że jest pół na pół, z tym że część reasearchu wykonuję podczas pisania, bo np. nagle potrzebuję sprawdzić, na ile guzików zapinał się policyjny mundur albo o której godzinie odjeżdżał pociąg z Lublina do Warszawy. Niektórych potrzebnych elementów nie sposób przewidzieć na wstępie, dopiero podczas pisania ujawniają się braki. To jednak tworzy pewien chaos, bardzo nieprzyjemny dla racjonalisty, prawda?

Szymon Stoczek: Którą z części cyklu o Maciejewskim ceni Pan sobie najbardziej, a którą najmniej?

Marcin Wroński: Nie chciałbym zohydzać moim czytelnikom żadnej z moich książek, zwłaszcza że zdania na temat tego, która jest najlepsza, są podzielone. Za literacko najlepszą uważam A na imię jej będzie Aniela, chociaż szczególny sentyment mam do Kina Venus – to najweselsza odsłona cyklu, przy której podczas pisania nieraz zaśmiałem się sam do siebie, a praca nad nią była czystą radością. No i ten reasearch, który polegał m.in. na oglądaniu przedwojennych filmów i zdjęć pornograficznych! Najmniej lubię właśnie Skrzydlatą trumnę, ale w żadnym razie nie dlatego, że uważam ją za książkę nieudaną. Tu po raz pierwszy reasearch przerósł kompetencje mojego komisarza i wielu interesujących mnie spraw nie mogłem zawrzeć w książce. Historia lubelskiej fabryki samolotów aż się prosi o powieść, w której główną rolę odegrałaby jakaś wyimaginowana komisja śledcza albo zespół z komendy głównej policji – to materiał na drugą powieść: retro-polityczno-sensacyjną. Tymczasem Maciejewski jako prowincjonalny glina na wiele spraw ma za krótkie ręce, o wielu sprawach zwyczajnie nie może wiedzieć, tym bardziej nie może się nimi zajmować. Stąd po postawieniu ostatniej kropki mam pełną świadomość niewykorzystaniu potencjału, jaki dawał materiał. Natomiast cenię sobie Komisarza Maciejewskiego jako cykl, a zwłaszcza to, że przynajmniej do tej pory udawało mi się tak konstruować jego poszczególne odsłony, że pasują do siebie, a zarazem każda jest inna w temacie i nastroju.

Szymon Stoczek: Pracuje Pan nad następną książką ,,Pogrom w przyszły wtorek” czy może Pan zdradzić w jakich latach i jakiej sprawy tym razem będzie dotyczyć akcja?

Marcin Wroński: Myślę, że będzie to jedna z bardziej lubianych przeze mnie książek, bo dotyczy interesującego zdarzenia – pogromu Żydów w Lublinie tuż po zakończeniu wojny. Mówię „interesującego”, a nie „tragicznego”, bo w przeciwieństwie do pogromów w Krakowie czy w Kielcach, w Lublinie nie doszedł on do skutku. Nie wiadomo dlaczego tutejsza bezpieka zachowała się jak policja, a nie jak mafia polityczna. Bo wtrącił się jakoś komisarz Maciejewski? Poza tym rok 1945 to też ciekawy moment w życiu Lublina jako miasta, które cierpi biedę, które przed chwilą było stolicą nowej Polski, ale właśnie być nią przestało, które nie wie, co będzie dalej, i bardzo po lubelsku przypuszcza, że nic dobrego…

Pytanie od Czytelników na blogu „Coś na progu”:
Artykuły, teksty kabaretowe, opowiadania, scenariusze, wreszcie, powieści - czytałam, że dopasowuje Pan konwencję do historii, którą chce opowiedzieć. Mam jednak pytanie: która z tych form jest dla Pana największym wyzwaniem, a która przychodzi w sposób niejako naturalny?
Marcin Wroński: Trudne pytanie, bo niektóre z tych form to już sprawa przeszłości, niekiedy całkiem odległej. Nie piszę już tekstów kabaretowych, natomiast wszelkiego rodzaju komediowe wstawki w kryminałach piszą mi się same. Bardzo lubię pisać opowiadania, bo to bardzo odświeżające dla kogoś, kto siedzi głównie nad powieściami. Natomiast im dłużej siedzę nad powieściami, tym bardziej nie lubię pisania scenariuszy. Bardzo się męczę, przestawiając głowę na zupełnie inny rodzaj myślenia. Jako powieściopisarz dążę do formy możliwie kompletnej, która pozostawia jedynie wąskie szparki na wyobraźnię czytelnika i za którą tylko ja jestem odpowiedzialny. Natomiast scenariusz jest jedynie partyturą, a grać będzie ktoś inny i w dużej części od tego, jak on zagra, zależeć będzie efekt. Właśnie to myślenie pod grającego, a nie pod tekst, jest najtrudniejsze i najbardziej frustrujące, bo trudne do przewidzenia.
 Dziękujemy za rozmowę!

wtorek, 10 kwietnia 2012

Codziennie na blogu do wygrania "Coś na progu"!

Ruszyła nowa akcja Wydawnictwa Dobre Historie - COŚ NA BLOGU TOUR: "Codziennie Coś na progu"! Przez 7 kolejnych tygodni (od 9 kwietnia do 25 maja) czasopismo "Coś na progu" będzie goszczone przez polskich książkowych blogerów. Recenzje, dodatkowe, nigdzie wcześniej niepublikowane materiały i codziennie "Coś na progu" z zakładkami wydawnictwa Dobre Historie do wygrania. Sprawdźcie gdzie i kiedy można wygrać pierwszy numer "Coś na progu" w naszym Prezigrafiku akcji. Aż do piątku (13.04) gościmy na blogu "Kulturalnie". Wystarczy wejść na bloga i w komentarzu pod wpisem podać propozycję kryminału lub horroru, który polecilibyście autorce bloga. Nawet jeśli nie zdążycie wygrać dzisiaj, to wypatrujcie "Cosiów..." już jutro. http://moje-czytanie.blogspot.com/

wtorek, 3 kwietnia 2012

Coś na progu na Festiwalu: "Groza, GRoteska, GRabiński" (Kraków 1.04.2012)

Były panele, prezentacje, spotkania z pisarzami i wiele innych atrakcji. Mówiąc krótko - bardzo udany festiwal. COŚ tam było... (fot. J. Figarska).




poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Czasopismo "Coś na progu" do kupienia w Krakowie i we Wrocławiu!

Zgodnie z zapowiedziami - sukcesywnie uruchamiamy wybrane punkty sprzedaży czasopisma "Coś na progu" w poszczególnych miastach Polski. Oto spis pierwszych z nich: KRAKÓW, ul.Grodzka 2, kultowy sklep z fantastyką i komiksem: FANKOMIKS (http://www.fankomiks.pl/). WROCŁAW, Klubokawiarnia Wydawnictwo (ul. Włodkowica 11), księgarnia "Pod Plafonem" (Rynek, w holu Biblioteki Wojewódzkiej), kawiarnio księgarnia kryminalna Speakeasy (Rynek 8) oraz antykwariat literacki "Szarlatan" (ul. Szczytnicka 51). Wszelkie sugestie co do konkretnych punktów sprzedaży w innych miastach - mile widziane (np. w formie komentarzy pod postem)







Coś na progu recenzuje: "Skrzydlata trumna" (Marcin Wroński)

Uskrzydlić Lublin...

Przedwojenny Lublin to żadna spokojna mieścina. Pod osłoną nocy na jaw wychodzi druga twarz miasta: gangi handlujące morfiną, drobni przestępcy i wytrawni gracze, którzy nie zawahają się przed niczym, by bronić swoich interesów.

W roku 1936 w Lubelskiej wytwórni Samolów, stróż nocny, niejaki Suska, popełnia samobójstwo. Śledztwem ma zająć się Maciejewski, który dostaje rozkaz szybkiego umorzenia sprawy. Proste z pozoru zadanie komplikuje się, kiedy lokalna gazeta dociera do nowych faktów dotyczących Suski. Maciejewski nie licząc się z konsekwencjami ignoruje odgórny nakaz milczenia i zaczyna prowadzić śledztwo na własną rękę. Wplątuje się w grubą intrygę, której szczegóły pozna dopiero po II wojnie światowej przesiadując w rosyjskim areszcie.

Wroński w,, Skrzydlatej trumnie” skonstruował bohatera skomplikowanego, który na dodatek ciągle ewoluuje. Maciejewski to postać o co najmniej kilku twarzach. Nieprzewidywalny i niekiedy zawadiacki wyrasta na jednego z barwniejszych bohaterów, jakiego czytelnik może sobie tylko wymarzyć. Autor rozbudowuje wątki poboczne z poprzednich części cyklu, okraszając je jak zwykle historycznym sztafażem. Na szczęście nie popada przy tym w faktograficzną manię. Jego książka nie jest kompilacją turystycznego przewodnika i retro-kryminału. Wrońskiego cechuje skrupulatność, ale także językowy rozmach, który umiejętnie wykorzystuje kreśląc zarazem pejzaż przestępczego półświatka jak i charaktery pobocznych postaci. Miłośnicy lubelskiej sagi znajdą tu rozwinięcie dylematów sygnalizowanych w poprzednich częściach. Nie zabraknie nawiązań do morfinowego nałogu Róży, rozmów Maciejewskiego przy butelce spirytusu, ani tarć ze współpracownikami policji.

Oszczędne opisy miejsc i sporo dialogów w pierwszej chwili kojarzą się z budową scenariusza filmowego. Wroński nie pozostaje jednak na etapie lapidarnej mowy, lecz pozwala postacią żyć własnym życiem. Cudownie wypada scena, kiedy rozmarzona pracowniczka biblioteki snuje na temat Maciejewskiego romantyczno-kryminalne przypuszczenia. Autor umiejętni bawi się stylizacją, czyniąc co niektóre fragmenty książki lekkimi, a zarazem bogatymi w rozmaite konteksty. Czy jednak znajomość historycznych realiów i dobry styl wystarczą, aby dodać lekturze skrzydeł?

Wroński zatacza w ,,Skrzydlatej trumnie” beczki i wykonuje ryzykowne akrobacje. Nie jest to lot nurkowy, ale nie jest to też bezproblemowe wznoszenie się ku niebu - mam raczej wrażenie, że fabularny silnik lekko się miejscami krztusi i rzęży. Rozgrywanie książki w dwóch planach czasowych kosztuje nieco impetu. Akcja nie toczy się z prędkością F-16, a raczej Iskry. Duża ilość pobocznych wątków i dygresji miejscami odciąga uwagę od kryminalnej oprawy. Napięcie w książce skacze jak igła wysokościomierza – raz fabuła gna do przodu, by nagle ugrzęznąć na pułapie rozmów z sąsiadką czy opisów brutalnego przesłuchania, które dla fabularnego silnika mają drugorzędne znaczenie.

,,Skrzydlata Trumna” broni się w moim odczuciu lepiej jako element cyklu, niż jako samotna historia. Stali czytelnicy Wrońskiego będą mogli śledzić dalsze losy dobrze znanych im postaci i obserwować jak te zmieniają się na przestrzeni lat. Tym jednak, którzy chcieliby dopiero poznać kryminalne zagadki Lublina, zalecam sięgnąć najpierw po poprzednie książki Wrońskiego. Dzieje Maciejewskiego zdecydowanie warto poznać, ale i samolotu nie zaczyna się przecież oglądać od ogona. 

Szymon Stoczek 

Szukaj