Adres facebook

środa, 11 kwietnia 2012

Coś na progu rozmawia: Wywiad z Marcinem Wrońskim (6 kul w magazynku)

W cyklu naszych szybkich wywiadów z pisarzami pod ostrzał dostał się autor kryminałów - Marcin Wroński. Sześć pocisków zaklętych w pytania posłał w jego stronę Szymon Stoczek. Zapraszamy do lektury:

 Szymon Stoczek: Duża część ,,Skrzydlatej trumny” dotyka przekrętu mającego miejsce w Lubelskiej Wytwórni Samolotów. Na końcu swojej książki zamieszcza Pan dodatkowo historię samej firmy. Skąd zainteresowanie tym miejscem?

Marcin Wroński: Głównie stąd, że nie tylko już go nie ma. Nie ma go do tego stopnia, że gdy przyjedzie Pan do Lublina i pójdzie na ulicę Wrońską, bardzo trudno będzie Panu sobie wyobrazić, że po jednej jej stronie było lotnisko, a po drugiej hangary, biura konstrukcyjne i warsztaty fabryczne. W powieściach o komisarzu Maciejewskim opisuję rudery, speluny i cuchnące bramy, ale także wielowymiarową dynamikę miasta, która po wojnie została zatracona – nie w tym sensie, że teraz nie ma dynamiki, ale w takim, że nie ma już wielowymiarowości. W moich retrokryminałach kluczem zawsze jest miasto, tak samo w Skrzydlatej trumnie, tylko tym razem bardziej skupiłem się na jego przemysłowej części. Natomiast nie jestem i nigdy nie byłem fanem lotnictwa, zainteresowałem się nim wyłącznie z powodów utylitarnych. Nie żałuję jednak, bo jak zwykle to bywa podczas moich poszukiwań dobrego tła kryminału, dotarłem do informacji bardziej nieprawdopodobnych niż jakakolwiek fikcja. Trudno uwierzyć, ale takie samo usterzenia ogonowe, jakie miał supertajny amerykański bombowiec z lat 80. F-117 Nighthawk, po raz pierwszy przetestowano właśnie w lubelskiej fabryce samolotów Plagego i Laśkiewicza. Oczywiście mój bohater, Zyga Maciejewski, zajmuje się sprawami kryminalnymi, nie wysokimi technologiami, więc w samej powieści dotykam głównie sposobów, jakimi państwo doprowadziło do wysiudania z interesu dawnych właścicieli fabryki, ale skoro pyta Pan o moje prywatne motywacje, to takie właśnie są – zachwyt i niedowierzanie, że w moim mieście, w zakładzie, który stale borykał się z problemami finansowymi, powstawały znakomite, niedoceniane konstrukcje.

Szymon Stoczek: W jednym z felietonów wyznał Pan, że nie boi się horrorów, rzeczywiście jest z Pana taki twardy, nieustraszony racjonalista?

Marcin Wroński: Mój felieton oczywiście operuje przerysowaniem, nie jestem nieustraszony. Jestem jednak racjonalistą i zapewne dlatego wolę być pisarzem kryminałów niż horrorów. To nie jest tak, że nie cenię literatury grozy, z przyjemnością czytywałem ją jeszcze jako filolog, z nieco mniejszą jako redaktor, a już zupełnie bez przyjemności prywatnie, jako zwykły czytelnik. Jako zwykłego czytelnika bardzo mnie ona nudzi.

Szymon Stoczek: Pana cykl drobiazgowo oddaje realia historycznego Lublina. Jak dużo czasu poświęca pan na research, a ile na pisanie samych książek?

Marcin Wroński: To trudno zmierzyć, bo oba te elementy mojej pracy często mieszają się ze sobą. Byłoby bardzo miło mieć tyle czasu, aby najpierw poświęcić kilka miesięcy na samo zbieranie informacji, a potem znów kilka na samo pisanie. Wtedy nie tylko moja wiedza byłaby bardziej uporządkowana i czułbym się mądrzejszy, ale też mógłbym Panu odpowiedzieć bardziej precyzyjnie. Wydaje mi się, że jest pół na pół, z tym że część reasearchu wykonuję podczas pisania, bo np. nagle potrzebuję sprawdzić, na ile guzików zapinał się policyjny mundur albo o której godzinie odjeżdżał pociąg z Lublina do Warszawy. Niektórych potrzebnych elementów nie sposób przewidzieć na wstępie, dopiero podczas pisania ujawniają się braki. To jednak tworzy pewien chaos, bardzo nieprzyjemny dla racjonalisty, prawda?

Szymon Stoczek: Którą z części cyklu o Maciejewskim ceni Pan sobie najbardziej, a którą najmniej?

Marcin Wroński: Nie chciałbym zohydzać moim czytelnikom żadnej z moich książek, zwłaszcza że zdania na temat tego, która jest najlepsza, są podzielone. Za literacko najlepszą uważam A na imię jej będzie Aniela, chociaż szczególny sentyment mam do Kina Venus – to najweselsza odsłona cyklu, przy której podczas pisania nieraz zaśmiałem się sam do siebie, a praca nad nią była czystą radością. No i ten reasearch, który polegał m.in. na oglądaniu przedwojennych filmów i zdjęć pornograficznych! Najmniej lubię właśnie Skrzydlatą trumnę, ale w żadnym razie nie dlatego, że uważam ją za książkę nieudaną. Tu po raz pierwszy reasearch przerósł kompetencje mojego komisarza i wielu interesujących mnie spraw nie mogłem zawrzeć w książce. Historia lubelskiej fabryki samolotów aż się prosi o powieść, w której główną rolę odegrałaby jakaś wyimaginowana komisja śledcza albo zespół z komendy głównej policji – to materiał na drugą powieść: retro-polityczno-sensacyjną. Tymczasem Maciejewski jako prowincjonalny glina na wiele spraw ma za krótkie ręce, o wielu sprawach zwyczajnie nie może wiedzieć, tym bardziej nie może się nimi zajmować. Stąd po postawieniu ostatniej kropki mam pełną świadomość niewykorzystaniu potencjału, jaki dawał materiał. Natomiast cenię sobie Komisarza Maciejewskiego jako cykl, a zwłaszcza to, że przynajmniej do tej pory udawało mi się tak konstruować jego poszczególne odsłony, że pasują do siebie, a zarazem każda jest inna w temacie i nastroju.

Szymon Stoczek: Pracuje Pan nad następną książką ,,Pogrom w przyszły wtorek” czy może Pan zdradzić w jakich latach i jakiej sprawy tym razem będzie dotyczyć akcja?

Marcin Wroński: Myślę, że będzie to jedna z bardziej lubianych przeze mnie książek, bo dotyczy interesującego zdarzenia – pogromu Żydów w Lublinie tuż po zakończeniu wojny. Mówię „interesującego”, a nie „tragicznego”, bo w przeciwieństwie do pogromów w Krakowie czy w Kielcach, w Lublinie nie doszedł on do skutku. Nie wiadomo dlaczego tutejsza bezpieka zachowała się jak policja, a nie jak mafia polityczna. Bo wtrącił się jakoś komisarz Maciejewski? Poza tym rok 1945 to też ciekawy moment w życiu Lublina jako miasta, które cierpi biedę, które przed chwilą było stolicą nowej Polski, ale właśnie być nią przestało, które nie wie, co będzie dalej, i bardzo po lubelsku przypuszcza, że nic dobrego…

Pytanie od Czytelników na blogu „Coś na progu”:
Artykuły, teksty kabaretowe, opowiadania, scenariusze, wreszcie, powieści - czytałam, że dopasowuje Pan konwencję do historii, którą chce opowiedzieć. Mam jednak pytanie: która z tych form jest dla Pana największym wyzwaniem, a która przychodzi w sposób niejako naturalny?
Marcin Wroński: Trudne pytanie, bo niektóre z tych form to już sprawa przeszłości, niekiedy całkiem odległej. Nie piszę już tekstów kabaretowych, natomiast wszelkiego rodzaju komediowe wstawki w kryminałach piszą mi się same. Bardzo lubię pisać opowiadania, bo to bardzo odświeżające dla kogoś, kto siedzi głównie nad powieściami. Natomiast im dłużej siedzę nad powieściami, tym bardziej nie lubię pisania scenariuszy. Bardzo się męczę, przestawiając głowę na zupełnie inny rodzaj myślenia. Jako powieściopisarz dążę do formy możliwie kompletnej, która pozostawia jedynie wąskie szparki na wyobraźnię czytelnika i za którą tylko ja jestem odpowiedzialny. Natomiast scenariusz jest jedynie partyturą, a grać będzie ktoś inny i w dużej części od tego, jak on zagra, zależeć będzie efekt. Właśnie to myślenie pod grającego, a nie pod tekst, jest najtrudniejsze i najbardziej frustrujące, bo trudne do przewidzenia.
 Dziękujemy za rozmowę!

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj