Adres facebook

niedziela, 22 stycznia 2012

Coś na progu recenzuje - "Radca stanu" (Boris Akunin)

Boris Akunin (a właściwie Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili) to bardzo płodny pisarz. Na kilka stworzonych przez niego cykli składają się dziesiątki powieści. Najbardziej znaną w Polsce serią jest niewątpliwie ta o Eraście Fandorinie. Poczynając od roku 1998 ukazało się już kilkanaście książek opowiadających o słynnym detektywie. Autor twierdzi jednak, że ich liczba zatrzyma się na szesnastu. Mają one bowiem pokazać wszystkie gatunki powieści detektywistycznej, które odnalazł autor.
SENSACYJNY KRYMINAŁ

Radca stanu to siódma część cyklu. Akcja powieści przenosi nas do carskiej Rosji roku 1891, kiedy to nastroje rewolucyjne wyjątkowo przybierają na sile. Jeden ataków terrorystycznych obserwujemy już na samym początku – zuchwałe morderstwo dokonane na wysokim urzędniku państwowym przez słynącą z podobnych działań Grupę Bojową. Władze moskiewskie nie mają wyjścia – sprawców trzeba natychmiast schwytać. Nie muszę chyba dodawać, że śledztwem zajmie się (przynajmniej początkowo) Erast Fandorin.

Nic nadzwyczajnego – tak pomyślałem zaczynając lekturę „Radcy stanu”. – Dobrze się czyta, ale to po prostu bardzo porządna powieść sensacyjna. Mimo pewnego rozczarowania na początku, wkrótce zacząłem jednak doceniać dzieło Akunina. Jak zwykle wrażenie robi świetnie zarysowane tło historyczne-obyczajowe. Klimat ówczesnej Rosji unosi się nad każdą stroną, czy to dzięki obrazowo przedstawionym mechanizmom działania władzy, poprzez ukazanie specyficznej mentalności obywateli i urzędników, czy pojawiających się często stylizacji językowych. Z czasem tempa nabiera także akcja powieści. Śledzimy zarówno działania śledczych oraz wymykającej się im Grupy Bojowej, na czele z przewodzącym jej, chłodnym i opanowanym Grinem. Wątki dotyczące obu stron konfliktu nieustannie się przeplatają, tworząc arcyciekawą sieć intrygi. Akunin opisując śledztwo i kolejne tropy, ucieka się często do retrospekcji, co nie jest może zabiegiem literacko przełomowym, ale niewątpliwie zwiększa atrakcyjność lektury.
SZPIEGOWSKI THRILLER

Polityczne intrygi, matactwa i kłamstewka ludzi władzy – oto z czym tym razem przyjdzie się zmierzyć Fandorinowi. Głównym przeciwnikiem sympatycznego detektywa jest natomiast wspomniany już lider Grupy Bojowej, Grin – terrorysta, który całe swoje życie podporządkował rygorystycznemu treningowi i samodyscyplinie, stając się nieludzkim i przerażającym przeciwnikiem.

To właśnie dzięki postaciom i podejmowanym przez nie decyzjom „Radcy stanu” bliżej do sensacji, niż do kryminału. Bardzo niewiele tu tajemnic. Czytelnik od samego początku wie, kto jest mordercą i dobrze, bo dzięki temu można skupić się na śledzeniu pełnej zwrotów akcji gry w kotka i myszkę pomiędzy terrorystami, a śledczymi. W powieści nie zabrakło nagłych zwrotów akcji i wątków miłosnych, a komu książka nie wystarczy, ten może uzupełnić lekturę doskonałą, pełną humoru ekranizacją Filipa Jankowskiego z 2005 roku z gwiazdorską obsadą: Oleg Mienszykow (jako Fandorin), Nikita Michałkow (Pożarski), Konstantin Chabienski (Grin). Sensacyjno-szpiegowski i bardzo filmowy „Radca stanu” nie zawodzi, a Akunin kolejny raz pokazuje warsztatową i literacką klasę. 


Norbert Nowak

"Radca stanu" (Borys Akunin) Wydawnictwo Świat Książki

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Coś na progu recenzuje - "Dallas '63" (Stephen King)

Na oficjalnym blogu czasopisma "Coś na progu" będą regularnie pojawiały się recenzje najnowszych książek, filmów, gier i komiksów, związanych z grozą, kryminałem i opowieściami niesamowitymi. Specjalne "polecanki" naszych recenzentów trafią również do kolejnych numerów papierowego i elektronicznego wydania pisma. Zapraszamy do współpracy także zewnętrznych recenzentów. Przysyłajcie swoje teksty na redakcyjnego maila: cosnaprogu@gmail.com z dopiskiem blog.

Stephen King - "Dallas '63" (Wydawnictwo Prószyński i S-ka)
  
Za każdym razem, kiedy słyszę nowe doniesienia na temat Wielkiego Zderzacza Hadronów, odżywa we mnie naiwna wiara w to, że któreś z przełomowych odkryć dla fizyki , przybliży nas do wynalezienia sposobu na podróżowanie w czasie i przestrzeni. Historia ludzkości obfituje w wiele dramatycznych wydarzeń i domyślam się, że nie tylko ja chciałbym sporo zmienić w przeszłości. Możliwość wpływu na bieg minionych wydarzeń to niezwykle kusząca wizja. Kusząca, ale również bardzo niebezpieczna. Przekonał się o tym Jake Epping główny bohater „Dallas ‘63”, najnowszej powieści Stephena Kinga.  

Zanim sięgnąłem po „Dallas ‘63” zastanawiałem się nad tym, czy tak oklepany literacko motyw jak  podróże w czasie, nie zepsuje nowej książki Kinga. Ryzyko było spore, ale na szczęście Król suspensu jest wciąż w dobrej formie. 


BUDZIKOM ŚMIERĆ

W wyniku splotu przedziwnych zdarzeń główny bohater powieści odkrywa portal czasowy prowadzący do roku 1958. Perspektywy jakie otwierają się przed nim są niesamowite – Jake może nie tylko odmienić losy pojedynczych osób, ale także wpłynąć na życie milionów ludzi, udaremniając np. zamach na prezydenta Kennedy’ego.

Autor wykorzystał portal czasowy tylko jako pretekst do opowiedzenia historii, a elementy paranormalne zostały ograniczone do absolutnego minimum – i dobrze, bo kunszt pisarski Kinga dostrzegamy właśnie na poziomie kreacji bohaterów. Co ciekawe, także tytułowy, mocno promowany w mediach wątek zamachu, zostaje dosyć szybko odsunięty na bok. Nie znaczy to, że King potraktował go po macoszemu – rozdziały, w których Jake śledzi poczynania Lee Oswalda są świetnie napisane, a punkt kulminacyjny, czyli fragmenty powieści opisujące dzień, w którym prezydent ma zostać zamordowany, to już prawdziwe mistrzostwo budowania napięcia w duchu najlepszych sensacyjnych powieści. Kłopot w tym, że to nie wariacja na temat zamachu na Kennedy’ego stanowi o sile tej powieści. Najmocniejszą stroną „Dallas '63” jest coś zupełnie innego.
BOHATER  W GARŚCI, A NIE POTWÓR NA DACHU

Książka wciąga w swój świat bez reszty, nie ze względu na elementy fantastyki naukowej, czy sensacyjnego thrillera. Najważniejsze jest tu wykreowanie postaci głównego bohatera - człowieka, który niespodziewanie znajduje spokój i szczęście w zupełnie innej epoce, innym świecie. Prawdziwą przyjemność sprawia zagłębianie się w opisy dni, podczas których Jake powoli i stopniowo odnajduje się w nowej rzeczywistości, zdobywa pracę i pierwszych przyjaciół, gdy zmienia życie jednego z uczniów odkrywając drzemiący w nim talent aktorski i kiedy rozkwita jego romans z Sadie Dunhill, szkolną bibliotekarką. To właśnie opisy tych błogich chwil, podczas których z pozoru nic ważnego się nie dzieje, wzbudzają najwięcej emocji i to  dla nich warto sięgnąć po tę książkę. Dodajmy do tego ostatnie kilkadziesiąt stron powieści, której zakończenie okazuje się małym arcydziełem i tak oto pod koniec lektury „Dallas '63” dojdziecie pewnie do wniosku, że trzymacie w rękach jeden z najbardziej poruszających tekstów jakie kiedykolwiek wyszły spod pióra Kinga. 

Do podobnego wniosku musieli dojść najwyraźniej także producenci z Hollywoodzkiej Fabryki Snów, bo ekranizacja najnowszego dzieła Kinga była dogadana jeszcze przed premierą samej książki. Zanim jednak do kin wejdzie film w reżyserii Jonathana Demme'a, koniecznie zapoznajcie się z literackim pierwowzorem, istnieje bowiem spora szansa na to, że jej główny bohater wpłynie nie tylko na życie JFK, ale także i na was.

Piotr Kistela

środa, 11 stycznia 2012

Recenzja filmu "Sherlock Holmes: Gra cieni"

Problemy z Holmesem


Akcja w drugiej odsłonie przygód Sherlocka Holmesa pędzi szybciej od Orient Ekspresu. Reżyser Guy Ritchie w „Grze cieni” postawił na efektowne widowisko, w którym łatwiej doszukać się wpływu Iana Fleminga niż Arthura Conan Doyle’a. Czy to źle? Na szczęście, nie do końca.

Oglądając poprzednią odsłonę przygód Sherlocka Holmesa, można było odnieść wrażenie, że Guy Ritchie ma szansę wrócić do Hollywood w wielkim stylu. Jego dwa pierwsze filmy, znakomite czarne komedie „Porachunki” i „Przekręt”, w interesujący sposób czerpały z amerykańskiego kina gangsterskiego, pokazując, że postmodernistyczne czytanie konwencji nie jest zarezerwowane jedynie dla Quentina Tarantino. Po dwóch porażkach artystycznych w postaci „Rejsu w nieznane” i „Revolvera” reżyserowi udało się ponownie obrać właściwy kurs  filmem gangsterskim pt. „Rock’N’Rolla”. Dobrą passę kontynuował w 2009 roku „Sherlockiem Holmesem”, ocenianym ciepło nie tylko przez krytykę, ale i przez widzów, którzy chętnie zostawiali pieniądze w kinowych kasach, chcąc przekonać się w jaki sposób Ritchie i Robert Downey Jr. przetworzyli mit o jednym z najsłynniejszych detektywów wszech czasów. Czy jednak ta sama sztuczka może udać się dwa razy?
                                                      
Ta wiadomość ulegnie zniszczeniu za 4...3...2...1
Kontynuacja przygód Sherlocka Holmesa ma mocno rozbuchaną fabułę, rozciągając akcję na sporą część Europy. Genialny złoczyńca profesor James Moriarty (Jared Harris) knuje intrygę, mającą doprowadzić do wojny między Francją i Niemcami (A wszystko to, dzięki anarchistycznym zamachom bombowym, morderstwom oraz przejęciu fabryk zbrojeniowych – skojarzenia z „Ligą Niezwykłych Gentlemanów” są jak najbardziej na miejscu).

Akcja rozgrywa się w 1891 roku, luźno nawiązując do wydarzeń znanych nam z lekcji historii. Scenarzystów Michele i Kieran Mulroney bardziej od międzynarodowego konfliktu interesowało bowiem pokazanie pojedynku pomiędzy Holmesem i Moriartym. W przeciwieństwie do dosyć blado wypadającego, złego Lorda Blackwooda z części pierwszej, Moriarty to archetyp czarnego charakteru – genialny matematyk, który pod postacią wybitnego naukowca skrywa swe prawdziwe, groźne oblicze. Przekonywająco odegrany przez Harrisa, Moriarty jest bezwzględnym, zimnokrwistym, godnym Holmesa przeciwnikiem i z prawdziwą przyjemnością ogląda się legendarne starcie obu panów przy słynnym wodospadzie Reichenbach (Warto zaznaczyć, że pomysł na pojedynek został przepisany na nowo i teraz zamiast na pięści, bohaterowie pojedynkują się... grając w szachy).

My name is Holmes, Sherlock Holmes...


Nowy Holmes ma już doprawdy niewiele wspólnego z postacią wykreowaną przez Arthura Conana Doyle’a. Bardziej przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z Indianą Jonesem i z całą pewnością jest bardziej cyniczny i arogancki niż agent 007 i słynny archeolog razem wzięci.

Fabularnie nowy obraz Guya Ritchie niczym nie zaskakuje, starając się jedynie powtórzyć sukces komercyjny części pierwszej. W warstwie produkcyjnej wszystko jest tutaj większe, bardziej rozbuchane, zapierające dech w piersiach i momentami efektowne aż do przesady. Mamy więcej pojedynków, eksplozji, strzelanin, popisów kaskaderskich oraz efektów specjalnych. Sytuację ratuje jedynie ponownie udane zestawienie ze sobą postaci ekscentrycznego Holmesa i pragmatycznego doktora Watsona (Jude Law), który szczęśliwie ożeniony, nie ma początkowo zamiaru uczestniczyć w kolejnych śledztwach słynnego detektywa. Robert Downey Jr. jako Holmes  niebezpiecznie zbliża się jednak do kreacji Johnny'ego Deppa znanej z „Piratów z Karaibów”, tworząc karykaturę samego siebie. Jest ironiczny do przesady, a od jego bogatej gestykulacji i zwariowanych min, aż kręci się w głowie. Często ucieka się do przebieranek i aż do przesady emanuje swoją ekscentrycznością. Także rozwiązywanie zagadek za pomocą pieści, a nie intelektu i dedukcji nie każdemu musi przypaść do gustu.  

Plastyczne przedstawienie strzelanin i pościgów oczywiście robi wrażenie, ale chwilami wszystko dzieje się tak szybko, że niejednokrotnie nie sposób nadążyć za migającymi na ekranie obrazami. W filmie jedna nieprawdopodobna przygoda goni kolejną. Akcja przenosi się w szybkim tempie z Londynu do Paryża, później do Niemiec i Szwajcarii – istne „Mission Impossible”.

Filmik, popcorn, cola i do domu...

Wybierając się do kina warto zatem pamiętać o jednym. „Gra cieni” to dobrze skrojone kino akcji, pozbawione niestety aury tajemniczości. Ci, których irytował pierwszy „Sherlock Holmes” tym bardziej nie znajdą tu nic dla siebie. Pomijając elementy fabuły zaczerpnięcie z opowiadania „Ostatnia zagadka”, ciężko odnaleźć w filmie konkretne nawiązania do innych dzieł Doyle’a. Wielbiciele jego prozy powinni więc skierować swą uwagę raczej w stronę ostatniego serialu wyprodukowanego przez BBC. Wszystko to nie oznacza jednak, że „Gra cieni” to kinowy bubel. Druga odsłona przygód Sherlocka Holmesa nie zawodzi jako czysta, nieskomplikowana rozrywka. Jeżeli więc nie jesteście uczuleni na Roberta Downey Jr. i lubicie wybuchającą akcję, która zmienia się wraz z ubywającym w kubełku popcornem, możecie śmiało wybrać się na „Grę cieni”. Po powrocie do domu polecam jednak i tak sięgnąć po dzieła zebrane Artura Conan Doyla, bo już po kilku przeczytanych akapitach przekonacie się, że nowe wcale nie znaczy lepsze.

Kamil Dachnij

piątek, 6 stycznia 2012

Fragment opowiadania "Makak" Edwarda Lee

W ciągu najbliższych tygodni na naszym blogu pojawi się sporo zapowiedzi tekstów z pierwszego numeru "Coś na progu". Zaczynamy od fragmentu opowiadania Edwarda Lee pt. "Makak" (tłumaczenie: Jakub Wiśniewski, korekta: Magda Dziekońska, ilustracja: Patrycja Adamus). Ekstrema, przemoc, narkotyki, seks i magia...

Edward Lee (ur. 1957) - amerykański pisarz grozy, specjalizujący się w prozie ekstremalnej, łamiącej wszelkie tabu. Jako inspiracje wymienia najczęściej "Mitologię Cthulhu" H.P. Lovecrafta. W Polsce debiutował niedawno powieścią "Sukkub". Jedno z jego opowiadań niepublikowanych wcześniej w naszym kraju, pojawi się wkrótce w antologii tekstów inspirowanych twórczością Samotnika z Providence pt. "Cienie spoza czasu".  

MAKAK

Casparza był odrażający – przypominał bardziej galaretę niż człowieka. Nie był w stanie upychać żarcia do gęby tak szybko, jakby tego chciał. Patrzcie go – pomyślał Hull z obrzydzeniem. – Wygląda jak sterowiec, tłusty brudas.
  Ale panienka to zupełnie co innego – była piękna i miała klasę. Powiedziała, że nazywa się Janice. Zbyt stara jak na pukadełko – stwierdził Hull. – Na oko jakieś dwadzieścia pięć lat. Słyszał wszystkie historie o grubasie; miał chrapkę na szczeniaczki, lubił młode ciałka – wszystko, co miało więcej niż piętnaście lat, było dla niego próchnem. Więc jak Janice się w to wplątała? Miała wygląd typowej amerykańskiej bizneswoman. Teraz jak się nad tym zastanowił, uświadomił sobie, że wokół tej wypasionej willi kręciło się całkiem sporo Amerykanów. Co oni tu do cholery robili? W Peru.
  A temu czarnemu o co chodziło? Hull zauważył go od razu. Dziwaczne. Koleś po prostu stał z boku przy drzewach. Co to kurwa jest? Jakaś pierdolona szopka voodoo? pomyślał Hull. Facet miał dredy do ramion i łachy w stylu afrykańskiego dashiki, u szyi zawieszony jakiś woreczek. Hull nigdy nie widział tak czarnego człowieka. Był wręcz antracytowy. I nie poruszył się ani razu. Po prostu patrzył się na nich z daleka, mając beznamiętny wyraz twarzy.
– No więc, panie Hull – odezwał się Casparza – pana wizyta jest bardzo niecodzienna. Rzadko sprzedajemy bezpośrednio, zwłaszcza detalistom. Ale cóż, znam paru ludzi. Dobrze się o panu wyrażali.
Miło słyszeć, ty tłusta larwo.
  Casparza ważył ponad dwieście kilogramów. Szczerząca się, ledwie ludzka twarz wyglądała jak rysunkowa karykatura odciśnięta w cieście. Na głowie nosił idiotyczny słomkowy kapelusz, miał na sobie spodnie i koszulę, w których można by uwięzić małe słoniątko.
– Przeklęte DEA i ich zakazy nas wykańczają – poinformował go Hull.
– Wykańczają też największe kartele – dodała Janice. Jej głos wydawał się przytłumiony i odległy. Może była rzeczniczką Casparzy. Miała długie, proste blond włosy, ubrała się w prostą, beżową sukienkę typowy krój w kręgach biznesu. Jej szyję zdobił malutki wisiorek, ale Hull nie był w stanie dojrzeć, co przedstawiał. W dłoni trzymała zapalonego papierosa, ale nie widział, żeby się nim zaciągała. Na jedzenie także nie zwracała uwagi, chociaż służba co chwilę wnosiła coś nowego: jakąś brązową papkę zwaną ajj, śmierdzącą i gorącą jak napalm potrawkę rybną oraz kawały mięcha, na które grubas zareagował wesołym okrzykiem: „Pulpeciki! Moje ulubione!”. Na deser podano zaś anticoucho, czyli kawałki owczych serc grillowane jak szaszłyki.
  Hull nie zjadł dużo.

("Coś na progu" nr1/luty-marzec 2012)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Coś na progu recenzuje - "Zapach spalonych kwiatów" (Melissa de la Cruz)

Na oficjalnym blogu czasopisma "Coś na progu" będą regularnie pojawiały się recenzje najnowszych książek, filmów, gier i komiksów, związanych z grozą, kryminałem i opowieściami niesamowitymi. Specjalne "polecanki" naszych recenzentów trafią również do kolejnych numerów papierowego i elektronicznego wydania pisma. Zapraszamy do współpracy także zewnętrznych recenzentów. Przysyłajcie swoje teksty na redakcyjnego maila: cosnaprogu@gmail.com z dopiskiem blog.

Melissa de la Cruz - "Zapach spalonych kwiatów" (Wydawnictwo Znak)

Książka może być serialem. Naprawdę. Proszę tylko pomyśleć - krótkie, dynamiczne rozdziały są odpowiednikami odcinków. Każdy rozbudza zainteresowanie i pozostawia w czytelniku niepokojącą ciekawość, która skłania do przeczytania następnego. Jest miłość. Koniecznie z przeszkodami, zawiłościami i wieloma wątkami pobocznymi. Są sensacje, akcja budująca napięcie. Słowem – nie może być nudno.

Wielu popularnych autorów pisze dziś w ten sposób. I podobnie jak w telewizji, ich książki odnoszą ogromne, można powiedzieć masowe sukcesy. Na przykład Kod da Vinci Dana Browna lub Zmierzch Stefanie Meyer.

Nie chciałabym, żebyście odnieśli wrażenie, że w pewien sposób trywializuję tego rodzaju literaturę. Wręcz przeciwnie. Tworzenie takich tekstów, budowanie odpowiedniej narracji wymaga przecież określonych kompetencji pisarskich i umiejętności kreowania ciekawych historii. Dostrzegam po prostu pewną analogię między tym konkretnym rodzajem książek a serialami telewizyjnymi. Zdaje się, że pop kultura na dobre wkroczyła do świata literatury i bardzo dobrze się w nim czuje.

Owo serialowe porównanie podsunęła mi książka Melissy de la Cruz Zapach spalonych kwiatów. Autorka jest amerykańską pisarką znaną już polskiemu czytelnikowi przede wszystkim dzięki sadze Błękitnokrwiści, opowiadającej losy współczesnych wampirów. Co ciekawe postaci z Błękitnokrwistych pojawiają się też w Zapachu spalonych kwiatów. Wydaje się, że to takie oczko puszczone w stronę fanów.

Zapach spalonych kwiatów to historia trzech czarownic żyjących w świecie śmiertelników. Z powodu jakiegoś tajemniczego zdarzenia w odległej przeszłości, na czarownicach spoczywa wyrok zakazujący im praktykowania magii. Wiodą więc spokojne życie na północy Stanów Zjednoczonych, do momentu, kiedy w ich miasteczku zaczynają dziać się podejrzanie dziwne rzeczy. Od tej chwili fabuła książki zmierza do rozwiązania wielkiej zagadki.

Nie wiem dlaczego, ale nie potrafiłam do końca uwierzyć w tą opowieść. Nie potrafiłam w pełni oddać się biegowi zdarzeń. Może to wina swego rodzaju schematyczności i przewidywalności , która na pewnym poziomie lektury zaczyna irytować. Albo też zakończenie, które szczerze mówiąc rozczarowało mnie (a nie ma chyba nic gorszego niż zawód na koniec powieści). Sięgając po Zapach spalonych kwiatów spodziewałam się dobrej rozrywki. Byłam naprawdę ciekawa tej historii. Teraz jednak czuję niedosyt. Dlatego w szkolnej skali ocen przyznałabym jej dostateczny plus.

Książkę na pewno mogę polecić osobom lubiącym połączenie romansu z fantasy. Wszyscy, którym się ona spodoba, będą zadowoleni z faktu, że w epilogu autorka wyraźnie daje do zrozumienia, że ukaże się następna część przygód trzech czarownic. Może to zapowiedź nowej magicznej sagi?

Renata Łukaszewska 

Książka do kupienia w księgarni internetowej Merlin

Coś na progu recenzuje - "Grizzly" (Adam Zalewski)

Na oficjalnym blogu czasopisma "Coś na progu" będą regularnie pojawiały się recenzje najnowszych książek, filmów, gier i komiksów, związanych z grozą, kryminałem i opowieściami niesamowitymi. Specjalne "polecanki" naszych recenzentów trafią również do kolejnych numerów papierowego i elektronicznego wydania pisma. Zapraszamy do współpracy także zewnętrznych recenzentów. Przysyłajcie swoje teksty na redakcyjnego maila: cosnaprogu@gmail.com z dopiskiem blog.

Adam Zalewski - "Grizzly" (Wydawnictwo Oficynka 2011)


Napisanie dobrej książki w amerykańskim stylu jest zadaniem raczej trudnym, szczególnie dla Polaka, który nie mieszka w USA. Łatwo przy tworzeniu takiej powieści wpaść w pułapkę schematów i utartych rozwiązań. Sztuką jest natomiast zaskoczenie Czytelnika czymś nowym i oryginalnym. Dowodem na to, że czasami warto zaryzykować jest najnowsza książki Adama Zalewskiego pt. Grizzly (Oficynka 2011).


Opowiedziana przez autora historia (jak to zwykle bywa w bardzo „amerykańskich” książkach), nie należy do zbyt skomplikowanych. Głównym bohaterem jest Clinton Gerstaecker, szeryf w jednym z miasteczek w Kentucky, którego żona zostaje brutalnie zamordowana. Nie namyślając się zbyt długo Clinton, niczym Chuck Norris albo „The Rock”, rezygnuje z posady szeryfa, pakuje manatki i pochwyciwszy trop zbrodniarzy wyrusza w daleką drogę, aby dokonać zemsty. Fabuła jest więc prosta jak drut, ale zarazem logicznie i rzemieślniczo sprawnie opowiedziana. Wszystkiego w tej książce jest w sam raz. Opisy są nie za długie, akcja wartka, a motywy działania bohaterów przedstawiono wiarygodnie.


Ostra, męska proza, bezlitośnie obnażająca naturę człowieka! - Takie hasło reklamowe znalazło się na okładce książki. W pierwszej chwili słowa te zmusiły mnie do lekkiego uśmiechu, ale po zakończeniu lektury wiedziałem już, że nie ma w nich nic pretensjonalnego. Ta książka po prostu taka jest. Męskie, filmowe dialogi powoli budowany klimat amerykańskości literackiego świata, no i to co najbardziej poruszające – elementy brutalnego horroru, które pojawiają się pod koniec opowieści. Ciężki klimat niekiedy chorych opisów kojarzy się z amerykańską do szpiku kości Teksańską masakrą piłą mechaniczną, czy też z serią Wzgórza mają oczy.


Zalewski, z którego prozą wcześniej nie przyszło mi obcować, bardzo mile mnie zaskoczył. Książkę czyta się szybko, przeskakując z akapitu na akapit (mimo małej, gęstej czcionki i niewielkiego formatu powieści) i naprawdę ciężko się oderwać od lektury.


Podsumowując, z czystym sumieniem polecam dzieło Adama Zalewskiego wszystkim, którzy nie stronią od amerykańskich thrillerów i teksańskiej grozy. Kto wie, może gdyby autor zaczął wydawać pod pseudonimem w stylu John Smith jego proza stałaby się w Polsce bestsellerem?

Norbert Nowak

Książka do nabycia w księgarni internetowej Zbrodnia w Bibliotece.

Szukaj