Adres facebook

środa, 11 stycznia 2012

Recenzja filmu "Sherlock Holmes: Gra cieni"

Problemy z Holmesem


Akcja w drugiej odsłonie przygód Sherlocka Holmesa pędzi szybciej od Orient Ekspresu. Reżyser Guy Ritchie w „Grze cieni” postawił na efektowne widowisko, w którym łatwiej doszukać się wpływu Iana Fleminga niż Arthura Conan Doyle’a. Czy to źle? Na szczęście, nie do końca.

Oglądając poprzednią odsłonę przygód Sherlocka Holmesa, można było odnieść wrażenie, że Guy Ritchie ma szansę wrócić do Hollywood w wielkim stylu. Jego dwa pierwsze filmy, znakomite czarne komedie „Porachunki” i „Przekręt”, w interesujący sposób czerpały z amerykańskiego kina gangsterskiego, pokazując, że postmodernistyczne czytanie konwencji nie jest zarezerwowane jedynie dla Quentina Tarantino. Po dwóch porażkach artystycznych w postaci „Rejsu w nieznane” i „Revolvera” reżyserowi udało się ponownie obrać właściwy kurs  filmem gangsterskim pt. „Rock’N’Rolla”. Dobrą passę kontynuował w 2009 roku „Sherlockiem Holmesem”, ocenianym ciepło nie tylko przez krytykę, ale i przez widzów, którzy chętnie zostawiali pieniądze w kinowych kasach, chcąc przekonać się w jaki sposób Ritchie i Robert Downey Jr. przetworzyli mit o jednym z najsłynniejszych detektywów wszech czasów. Czy jednak ta sama sztuczka może udać się dwa razy?
                                                      
Ta wiadomość ulegnie zniszczeniu za 4...3...2...1
Kontynuacja przygód Sherlocka Holmesa ma mocno rozbuchaną fabułę, rozciągając akcję na sporą część Europy. Genialny złoczyńca profesor James Moriarty (Jared Harris) knuje intrygę, mającą doprowadzić do wojny między Francją i Niemcami (A wszystko to, dzięki anarchistycznym zamachom bombowym, morderstwom oraz przejęciu fabryk zbrojeniowych – skojarzenia z „Ligą Niezwykłych Gentlemanów” są jak najbardziej na miejscu).

Akcja rozgrywa się w 1891 roku, luźno nawiązując do wydarzeń znanych nam z lekcji historii. Scenarzystów Michele i Kieran Mulroney bardziej od międzynarodowego konfliktu interesowało bowiem pokazanie pojedynku pomiędzy Holmesem i Moriartym. W przeciwieństwie do dosyć blado wypadającego, złego Lorda Blackwooda z części pierwszej, Moriarty to archetyp czarnego charakteru – genialny matematyk, który pod postacią wybitnego naukowca skrywa swe prawdziwe, groźne oblicze. Przekonywająco odegrany przez Harrisa, Moriarty jest bezwzględnym, zimnokrwistym, godnym Holmesa przeciwnikiem i z prawdziwą przyjemnością ogląda się legendarne starcie obu panów przy słynnym wodospadzie Reichenbach (Warto zaznaczyć, że pomysł na pojedynek został przepisany na nowo i teraz zamiast na pięści, bohaterowie pojedynkują się... grając w szachy).

My name is Holmes, Sherlock Holmes...


Nowy Holmes ma już doprawdy niewiele wspólnego z postacią wykreowaną przez Arthura Conana Doyle’a. Bardziej przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z Indianą Jonesem i z całą pewnością jest bardziej cyniczny i arogancki niż agent 007 i słynny archeolog razem wzięci.

Fabularnie nowy obraz Guya Ritchie niczym nie zaskakuje, starając się jedynie powtórzyć sukces komercyjny części pierwszej. W warstwie produkcyjnej wszystko jest tutaj większe, bardziej rozbuchane, zapierające dech w piersiach i momentami efektowne aż do przesady. Mamy więcej pojedynków, eksplozji, strzelanin, popisów kaskaderskich oraz efektów specjalnych. Sytuację ratuje jedynie ponownie udane zestawienie ze sobą postaci ekscentrycznego Holmesa i pragmatycznego doktora Watsona (Jude Law), który szczęśliwie ożeniony, nie ma początkowo zamiaru uczestniczyć w kolejnych śledztwach słynnego detektywa. Robert Downey Jr. jako Holmes  niebezpiecznie zbliża się jednak do kreacji Johnny'ego Deppa znanej z „Piratów z Karaibów”, tworząc karykaturę samego siebie. Jest ironiczny do przesady, a od jego bogatej gestykulacji i zwariowanych min, aż kręci się w głowie. Często ucieka się do przebieranek i aż do przesady emanuje swoją ekscentrycznością. Także rozwiązywanie zagadek za pomocą pieści, a nie intelektu i dedukcji nie każdemu musi przypaść do gustu.  

Plastyczne przedstawienie strzelanin i pościgów oczywiście robi wrażenie, ale chwilami wszystko dzieje się tak szybko, że niejednokrotnie nie sposób nadążyć za migającymi na ekranie obrazami. W filmie jedna nieprawdopodobna przygoda goni kolejną. Akcja przenosi się w szybkim tempie z Londynu do Paryża, później do Niemiec i Szwajcarii – istne „Mission Impossible”.

Filmik, popcorn, cola i do domu...

Wybierając się do kina warto zatem pamiętać o jednym. „Gra cieni” to dobrze skrojone kino akcji, pozbawione niestety aury tajemniczości. Ci, których irytował pierwszy „Sherlock Holmes” tym bardziej nie znajdą tu nic dla siebie. Pomijając elementy fabuły zaczerpnięcie z opowiadania „Ostatnia zagadka”, ciężko odnaleźć w filmie konkretne nawiązania do innych dzieł Doyle’a. Wielbiciele jego prozy powinni więc skierować swą uwagę raczej w stronę ostatniego serialu wyprodukowanego przez BBC. Wszystko to nie oznacza jednak, że „Gra cieni” to kinowy bubel. Druga odsłona przygód Sherlocka Holmesa nie zawodzi jako czysta, nieskomplikowana rozrywka. Jeżeli więc nie jesteście uczuleni na Roberta Downey Jr. i lubicie wybuchającą akcję, która zmienia się wraz z ubywającym w kubełku popcornem, możecie śmiało wybrać się na „Grę cieni”. Po powrocie do domu polecam jednak i tak sięgnąć po dzieła zebrane Artura Conan Doyla, bo już po kilku przeczytanych akapitach przekonacie się, że nowe wcale nie znaczy lepsze.

Kamil Dachnij

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj