Adres facebook

piątek, 29 czerwca 2012

Coś na Progu recenzuje: "Zanim znowu zabiję” (Mariusz Czubaj)



Krwawy drybling – recenzja ,,Zanim znowu zabiję” Mariusza Czubaja

"Zanim znowu zabiję” to kryminalny mecz, który ucieszy nie tylko fanów sportu, ale także wyjadaczy dobrego kryminału. Rudolf Heinz rozgrywa tu jako główny napastnik, mając do pomocy jedynie swojego nauczyciela karate i przyjaciół od blaszki. Gra nie jest prosta – początkowa sprawa samobójstwa Jacka Kosa, piłkarza reprezentacji, wkrótce znacznie się komplikuje. Nie dość, że Mariusz Czubaj wprowadza na boisko ogrom podejrzanych typów powiązanych z czarną stroną piłki nożnej, to jeszcze na dokładkę Heinza prześladują widma przeszłości. Inkwizytor, który dawniej prawie spalił go żywcem, opuszcza szpital psychiatryczny (i to bynajmniej nie na zwolnieniu warunkowym), a ojciec Rudolfa nagle po latach doprasza się o uwagę syna, który już lata temu dawno usadził go na ławce rezerwowych.

Pierwsza połowa meczu należy w całości do autora. Barwny język i mnogość metafor świetnie współgrają z mentalnością samego rozmiłowanego w jazzie policjanta. Dzięki temu kryminalna gra nie nudzi nawet w pierwszych minutach, a śledzenie ruchu słowa dostarcza tyle samo radości, co efektowny początek niejednego meczu. Akcja rozkręca się na dobre w okolicach dwudziestej minuty (okolice 50 strony) i nie zwalnia aż do przerwy. Rudolf gra koneksjami, przepytuje świadków próbując rozwikłać zagadkę samobójstwa warszawskiego piłkarza, w której nagle aż roi się od trupów, a w tle gra Hendrix, opłakują parę prezydencką, a do Sandomierza zbliża się fala powodziowa…

Wynik pierwszej połowy? 2:0 dla Mariusza Czubaja. Żadnych słabości w jego zespole. Druga część przebiega niemal równie gładko. Mamy wszystko to, co fani kryminału lubią – kilku podejrzanych i śledztwa, w które wikłają się coraz to nowi zawodnicy serwując czytelnikowi morderczy drybling. Fabuła prowadzona jest wzorcowo niemal aż do ostatnich partii książek, w której zespół autora dostaje lekkiej zadyszki. Obrońcy nie kryją swoich sekretów tak zręcznie, jak jeszcze w pierwszej połowie. Bardziej od błędów Czubaja zdradza ich konwencja. Rozwiązanie sprawy i zwycięska bramka aż tak nie zaskakuje, a szkoda. Ostateczny wynik? 5:1, a mogło być jeszcze wyżej, gdyby tylko inaczej rozegrać dogrywkę. 

Szymon Stoczek 

wtorek, 26 czerwca 2012

Coś na Progu prezentuje: Oficjalny teaser antologii "Cienie spoza czasu"


Cienie spoza czasu: PRE-ORDER do północy!

Jeszcze tylko dziś (26.06.2012) do północy przyjmujemy pre-ordery na antologię "Cienie spoza czasu". Dziękujemy wszystkim, którzy w ciągu ostatnich dwóch tygodni postanowili zamówić naszą książkę. Wszyscy zamawiający w pre-orderze otrzymają od nas unikatowy zestaw pasków komiksowych autorstwa Chrisa Chalika, inspirowanych opowiadaniami z antologii, a dodatkowo - dwójka wylosowanych szczęśliwców, wzbogaci się o specjalne cthulhowe koszulki autorstwa Martyny Lejman.


poniedziałek, 25 czerwca 2012

Coś na Progu poleca: Coś... Do czytania! Wygraj Kindle touch!


Zapraszamy do wzięcia udziału w internetowej akcji: Coś... Do czytania. Akcja trwa między 26.06-16.07

1.Osoby, które w tym czasie kupią drugi numer magazynu „Coś na Progu” (przez stronę: http://dobrehistorie.pl/), wezmą udział w losowaniu elektronicznego czytnika książek: Kindle touch wraz z darmowym ebookiem od Wydawnictwa Dobre Historie.

2.Drugi model czytnika Kindle touch (wraz z darmowym ebookiem od Wydawnictwa Dobre Historie), zostanie rozlosowany wśród osób, które na Facebooku spełnią trzy warunki: polubią profil Wydawnictwa Dobre Historie, polubią wydarzenie: „Coś... Do czytania” oraz udostępnią je na swoim profilu.

Coś na Progu prezentuje: Mort Castle (fragment eseju)

Postanowiliśmy, że w każdym numerze "Coś na Progu" (pomijając numery specjalne), będziemy publikować eseje i felietony różnych zagranicznych autorów, dotyczące sztuki pisania horrorów, kryminałów i fantastyki. Teksty te pozwolą Wam zajrzeć słynnym pisarzom przez ramię i poznać sekrety ich warsztatu pracy. Na pierwszy ogień poszedł esej Morta Castle - pisarza, redaktora i nauczyciela akademickiego, którego nominowano m.in. do Nagrody Pulitzera i Bram Stoker Award. Całość tekstu znajdziecie w drugim numerze "Coś na Progu". 

Mort Castle

Definiując horror: Dziewięć przemyśleń na temat grozy1

(tłum. Marcin Rusnak)


1. Piszesz horrory? – pytają mnie (czytelnicy, studenci, koledzy po fachu, telemarketerzy, agenci FBI itp.).

A kupujecie horrory? – rewanżuję się pytaniem.

Jeśli odpowiadają twierdząco, mówię, że tak, piszę horrory.

Wydawać by się mogło, że będę w takim razie dysponował gotową, elegancko brzmiącą definicją horroru.

Nic z tego.

Ale rozpoznam horror, kiedy jakiś zobaczę.

Tak samo jak Sąd Najwyższy za czasów Nixona rozpoznawał pornografię.

2. Doug Winter - pisarz, redaktor i prawnik – napisał w antologii Prime Evil z 1982 roku, że a) „Groza nie jest gatunkiem literackim. Nie jest rodzajem fikcji, który można postawić na konkretnie oznaczonej półce w bibliotece czy księgarni. b) Groza to coś, co odczuwamy.”

Wśród ludzi zajmujących się horrorami często przytacza się ten cytat.

Na początek - b) oczywiście, groza to coś, co odczuwamy. Kumam. Nawet nie przyszło mi do głowy, że to może być rodzaj pożywienia albo sposób wulkanizowania gumy.

Radość, złość, melancholia, odraza, znużenie – to też rzeczy, które odczuwamy. Podobnie może być z zachwytem, jeśli damy sobie spokój z pseudo-chrześcijańskimi podtekstami, albo z mdłościami, jeśli dorzucimy egzystencjalistów i symbolistów francuskich.

Ale wystarczy zajrzeć do Barnes & Noble albo do Borders, podejść do informacji i zapytać o dział Opowieści Odrażających – nic z tego. Coś takiego nie istnieje. Nein. Nieważne jak wstrętna, jak tandetna pod względem religijnym i zacofana pod względem medycznym może być polecana przez Oprah Winfrey książka Dr Sagi Cobry Głodówka drogą do zbawienia – i tak wyląduje w dziale Poradników, a nie wraz z innymi odrzucającymi tomami w sekcji Opowieści Odrażających.

To samo dotyczy innych emocji.

Ale, do jasnej cholery, a) groza jest także gatunkiem literackim.

Mogę tego dowieść.
Bo dokładnie to jest napisane na grzbietach wszystkich książek, na które trafisz na półkach działu Opowieści Grozy!

To właśnie opowieści grozy, horrory, kryły się przez dobrych kilkanaście lat pod hasłami Dark Fantasy, Thrillera Nadprzyrodzonego, Krypto-nowoczesnej Powieści Gotyckiej, Ponurych i Złowieszczych Opowieści czy pod innymi, równie idiotycznymi terminami.

To groza.

Dokładnie tam.

Bo Mort i Stone Cold tak twierdzą.

3. No i pojawia się Kurtz, który po spojrzeniu prosto w Jądro Ciemności mówi: „Groza. Groza”. Dokładnie tak mówi.

Jakoś nikt nie wpadł na to, żeby go zapytać, co takiego miał do cholery na myśli.

Ktoś zapytał o to Josepha Conrada.

Odpowiedział po polsku.

4. „Wydaje mi się, że ludzie czytają horrory, żeby uwolnić tkwiący głęboko w nich strach przed śmiercią, żeby przeżyć katharsis, oczyszczenie. To fragment z notki przesłanej mi ostatnio przez młodego redaktora antologii wydanej przez pewne małe wydawnictwo.

Logika podpowiada, że to ma sens – powierzchowna logika, która może się kojarzyć z pierwszymi zajęciami z psychologii na niezbyt renomowanej uczelni.

Logika może tak, podobnie jak testy psychologiczne w gównianym college’u – ale nie ja.

Tego, co cię dręczy, nigdy tak naprawdę się nie pozbędziesz.

Zapytaj pierwszego lepszego uczestnika spotkań AA, czy kiedykolwiek nadchodzi ten moment, gdy sama organizacja radzi, żebyś dał sobie spokój: „Twój problem z alkoholem to przeszłość. Powodzenia i spadaj stąd.”

Tak samo jak bezcelowa jest groza objawiająca się czasem w twoim życiu, tak samo bezcelowe są próby uwolnienia się od niej.

Oczywiście, możesz nauczyć się sobie z nią radzić.

Artysta teatralny Prince Randian nauczył się radzić sobie ze swoją odrobiną grozy. Otóż urodził się bez rąk oraz nóg i stał się słynnym Ludzkim Torsem. Doskonale sobie poradził w legendarnym filmie Toda Browninga pt. Dziwolągi.

5. Mhm, więc myślicie, że w horrorach tkwi jakaś głębia i nie jest to tylko eskapistyczne czytadło? Naprawdę tak myślicie?

Jejku, nie chciałbym, żebyście tak sądzili.

Bądź co bądź, to literatura popularna.

Pulpowa papka dla populistycznej populacji.

Taaa.

Fuj...

1 Tytuł oryginalny brzmi: Defining Horror: Nine Musings on the Nature of Horror. Jako że słowo “horror” może po angielsku odnosić się zarówno do konwencji literackiej, jak i do wywoływanej emocji, w tłumaczeniu, zależnie od kontekstu, funkcjonować będzie jako „horror” albo jako „groza” (przyp. tłum.).     


Rubryce esej/felieton w magazynie "Coś na Progu" patronuje portal nakanapie.pl

niedziela, 24 czerwca 2012

Sesja nagraniowa: Udźwiękowienie teasera "Cienie spoza czasu"

W studiu nagrań Wydawnictwa Dobre Historie trwają wzmożone prace nad produkcją finalnej ścieżki dźwiękowej do teasera antologii "Cienie spoza czasu". Ponownie zaglądamy za kulisy i podpatrujemy przy pracy realizatora dźwięku Jakuba Wilka i aktorkę Angelikę Pytel - nie dość, że trzeba się nakrzyczeć, to jeszcze ostro pobiegać :-) A wszystko to dla 40 sekund nagrania! Premiera teasera już we wtorek - przy okazji internetowej premiery książki. http://dobrehistorie.pl/









piątek, 22 czerwca 2012

Coś na Progu poleca: "Cienie spoza czasu" Alan Dean Foster (fragment opowiadania)


Alan Dean Foster opowiada o powstaniu opowiadania "Wystąpił błąd krytyczny pod adresem..." (Antologia "Cienie spoza czasu")

Lovecraft od zawsze interesował się prawdziwą nauką i to właśnie odniesienia do nauki odróżniały jego opowieści o horrorze z kosmosu, od tych opartych o tradycyjne europejskie motywy (wampiry, wilkołaki, złe wiedźmy, itd.). Wydaje mi się że on sam byłby zachwycony, widząc jak stworzona przez niego mitologia przenika do świata, w którym obecnie żyjemy. Gdyby mógł, pisałby teraz historie podobne do mojej. 

Pierwszym opowiadaniem, które sprzedałem (aczkolwiek nie pierwszym, które ukazało się drukiem), było Some Notes Concerning a Green Box, pastisz opowieści Lovecrafta w formie listu do założyciela i redaktora Arkham House, Augusta Derletha. Nie spodziewałem się, że ukaże się drukiem, ale tak właśnie się stało. Zakupienie opowiadania przez Derletha było dla mnie cenną lekcją. To właśnie wtedy zrozumiałem, że powinienem pisać dla siebie, pisać to, co sprawia mi przyjemność, a nie to - co miałoby się podobać konkretnej grupie odbiorców.

Od zawsze uwielbiałem Lovecrafta. Kiedy byłem młody, jego odświeżona wersja horroru gotyckiego, przyprawiona szczyptą nauk ścisłych, była jedynym rodzajem fikcji literackiej, która sprawiała, że nocą rzucałem ukradkowe spojrzenia w stronę ciemnych okien. Prowadziłem nawet seminarium literackie z Lovecrafta dla studiów magisterskich na Uniwersytecie Kalifornijskim. Wiele lat i wiele słów upłynęło, a przez ten czas napisałem zaledwie jedno opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w świecie mitologii Cthulhu.

I nagle, dość niespodziewanie z wizytą wpadł do mnie John C. Pelan (pisarz, redaktor i wydawca), który zaprosił mnie do napisania opowiadania z myślą o antologii kompilowanej dla Del Ray Books, pt. The Children of Cthulhu. Ciesząc się z możliwości pisania o nienazwanym potomstwie głowonogów (od razu przyszedł mi do głowy tytuł Żłobek Cthulhu! – ale na szczęście równie szybko go odrzuciłem), zastanawiałem się, w jaki sposób mitologię inspirowaną mrocznymi zaułkami miasteczek, takich jak Dunwich lub Innsmouth, pokazać w nowatorski i świeży sposób. Poza tym nigdy nie byłem w żadnej z tych nieprzyjaznych miejscowości (Ciekawe, czy nowa wybitna ustawa o rewaloryzacji zabudowy miejskiej i własności publicznej dotyczy Innsmouth?), dlatego nie byłbym w stanie ich (czy chociażby Bostonu) opisać dostatecznie wiarygodnie.

Każdy może otworzyć zamkniętą trumnę, potrzeć magiczną lampę, czy włamać się do starożytnej krypty, w której czai się nieznane zło. Wiele opowieści zaczyna się właśnie w ten sposób. Ostatecznie, kluczem do napisania opowiadania, pt. „Wystąpił błąd krytyczny, pod adresem...” stały się dla mnie nowocześniejsze sposoby przywołania pradawnego zła.

Jako pisarz znam się na nich całkiem nieźle... Gdyby bowiem wzniesienie ku niebu zakrwawionych rąk i trzykrotne zawołanie: „Ia, Ia, Shub-Niggurath, ftaghn!”, powstrzymało kiedykolwiek MS Word przed zawieszeniem, zanim automatyczny zapis ochroniłby rzetelnie wykonaną pracę, przed jej odejściem w niebyt – chętnie korzystałbym z takiego rozwiązania…

*Wypowiedzi zaczerpnięto ze wstępu do opowiadania oraz z wywiadu z autorem.

Alan Dean Foster
Wystąpił błąd krytyczny pod adresem...” (fragment, tłum. Mateusz Kopacz)

Necronomicon – wyjaśnił. – Online, w całości. Chyba że rząd Stanów Zjednoczonych zgodzi się wpłacić dziesięć milionów dolarów na konto w szwajcarskim banku, do jutra, do północy.
To niewiele czasu – Marion Tiffin bawiła się okularami, które, wiecznie spadały jej z nosa.
Morrison pochylił się nad stołem.
Wyjaśnij mi proszę, czym u diabła jest ten Necronomicon i dlaczego mielibyśmy odpalać jakiemuś świrniętemu hakerowi, choćby dziesięć dolców za to, że nie wrzuci tego czegoś do sieci, nie mówiąc już o dziesięciu milionach.
Hayes nerwowo zacisnął zęby.
To legendarna księga wiedzy tajemnej, od lat uznawana za twór wyobraźni pewnego pisarza z Providence – wyrecytował z pamięci.
Chodzi o niebiańskie Providence, czy to na Rhode Island? – zakpił Spitzer.
Był największym człowiekiem na sali i ze względu na kondycję fizyczną już dawno powinni go wywalić z roboty, ale to Spitzer sześć lat temu rozwikłał zagadkę morderstw w White River i pomógł stworzyć profil psychologiczny Franka Colemana, seryjnego mordercy dzieci z Cleveland. W związku z tym, za każdym razem, gdy weryfikowano dane na temat zdrowia personelu, ktoś uczynnie pomijał informacje na temat obwodu jego pasa.
Chodzi o miasto... – odparł spokojnie Hayes.
Agent Specjalny Morrison odchylił się na krześle i kilkakrotnie przeczesał rękoma szczecinę na głowie.
Zaskakujesz mnie, Hayes – powiedział w końcu. – Przecież to jakaś głupota, historyjka dla tabloidów.
Nie! – To zupełnie realne zagrożenie. Myślicie, że z jakiego powodu was wezwałem? – Hayes otarł pot z czoła. – Dajcie mi pięć minut i sami wszystko zrozumiecie, OK?
Morrison z roztargnieniem zerknął na zegarek.
Dobra, ale jest jeden warunek. To musi być zabawne – wyszczerzył się.
Hayes chciał go natychmiast zapewnić, że to wcale nie jest zabawne, ale ugryzł się w język w obawie, że straci swoje cenne pięć minut.
Haker ukrywa się pod pseudonimem Wilbur – zaczął. – Twierdzi, że w Bibliotece Widenera na Harvardzie uzyskał dostęp do zamkniętego działu, w którym przechowuje się zbiory specjalne. Bez trudu przemycił do Biblioteki przenośny skaner i przez kilka dni kopiował kolejne fragmenty księgi.
Morrison uniósł brwi.
– Zaraz, zaraz... Mówiłeś chyba, że to fikcyjna rzecz. Że to coś nie istnieje, prawda?
– Nie. Powiedziałem tylko, że księgę uznaje się za fikcyjną. A to zmienia postać rzeczy...

PROMOCJA DLA CZYTELNIKÓW MAGAZYNU "Coś na Progu"



środa, 20 czerwca 2012

Coś na Progu poleca: "Cienie spoza czasu" Ian Watson (fragment opowiadania)

Ian Watson opowiada o powstaniu opowiadania "W labiryncie Cthulhu" (antologia "Cienie spoza czasu")

Nigdy, nawet nie podejrzewałem, że napiszę opowiadanie o Cthulhu, być może dlatego, że sporo trudu kosztuje mnie nawet zwykłe przeliterowanie Jego, a może raczej TEGO... imienia. A jednak los i Darrell Schweitzer (mój znajomy pisarz i redaktor, zajmujący się m.in. horrorem i dark fantasy) chcieli inaczej.

Jakieś trzy albo cztery lata temu, Darrell rzucił mi wyzwanie, proponując abym napisał coś do antologii traktującej o tym co by się działo, gdyby pradawne i obce istoty znów przejęły kontrolę nad naszą planetą - bo przecież jest to przedstawione w tajemnych tekstach, które doprowadzają czytających je ludzi na skraj szaleństwa i obłędu.

Na początku myślałem o tym pomyśle dość ironicznie i z dystansem. Ostatecznie jednak okazało się, że jest to prawdopodobnie najbardziej emocjonalnie wstrząsające opowiadanie, jakie dane mi było napisać i do pracy nad nim podszedłem już z pełną powagą. Wczułem się w tę opowieść do tego stopnia, że znajomi pytali mnie przez telefon, czy nie stało się coś złego, bo mój głos zmienił się nie do poznania. Naprawdę zdawało mi się wtedy, że jestem częścią jakiegoś plugawego, mrocznego rytuału.



Cmentarz w Staglieno jest dokładnie taki, jakim go opisałem w „Labiryncie Cthulhu”, a ponadto zgubiliśmy się na nim razem z Robertem Quaglią, którego odwiedzałem wtedy w Genui i zamknięto nas na jego terenie po godzinach zwiedzania! (Robert jest włoskim surrealistą i do spółki ze mną stworzył zbiór obłąkanych opowiadań The Beloved of My Beloved, jak mi się wydaje - jest to jedyne kompletne dzieło literackie stworzone przez dwóch pisarzy władających zupełnie różnymi językami).


W każdym razie... W chwilę po tym, jak znalazłem się na cmentarzysku w Staglieno, zrozumiałem że wiem już, gdzie osadzę fabułę mojego „lovecraftowskiego” opowiadania.

„W labiryncie Cthulhu” 
(fragment) 
tłum. Irena Wypych i Marcin Rusnak)

Z biura przy bramie wjazdowej wyszli dwaj mężczyźni w średnim wieku. Dyrektor cmentarza i jego zastępca, a może dozorca? Rozmawiali ze sobą, patrząc na to, co nam również udało się zobaczyć, jak tylko wyszliśmy z budynku – niebo przysłoniła mętna, perłowa poświata. Jakby jakaś dziwna mgła zawisła nad cmentarzem. Ku mojemu zaskoczeniu taka sama unosiła się za bramą, która wyglądała jakby prowadziła donikąd.
– Signora Vigo! – krzyknął dyrektor. Naturalnie znał wszystkich przewodników z nazwiska.
Nerwowo nakazał nam podążać za sobą i po chwili wszyscy – cała nasza grupa, dwóch mężczyzn i Gabriella – tłoczyliśmy się w małym biurze. Na ekranie wielkiego telewizora migały bezgłośnie czarno-białe urywki jakiegoś japońskiego horroru.
Olbrzymi stwór, cały pokryty łuskami, z mackami i małymi skrzydłami zakończonymi kolcem stał w morzu obok pasażerskiego liniowca. Wyglądał jak groteskowa hybryda ośmiornicy, smoka i istoty człekokształtnej. Jak gigantyczny Guliwer przy łodzi wielkości zabawki. Fale powstające przy każdym ruchu potwora niebezpiecznie kołysały statkiem.
Nie miałam pojęcia, czego dotyczyła błyskawiczna wymiana zdań pomiędzy dwójką mężczyzn a Gabriellą – rozmawiali po włosku, chyba w lokalnym dialekcie.
Sceneria w filmie nagle zmieniła się i teraz oglądaliśmy Nowy Jork, gdzie podobny potwór brodził w rzece Hudson jak w płytkim ścieku. Monstrum górowało nad wieżowcami na Manhattanie; wkrótce też zaczęło je niszczyć, wymachując wokół łapami przypominającymi trąbę słonia. Następnie zawróciło w kierunku wody – jakby wracało do domu, po drodze przewracając statki towarowe i promy, niczym unoszące się na wodzie śmieci.
Ze zdziwieniem stwierdziłam, że film jest wyświetlany na kanale CNN, a na pasku na dole ekranu pojawiają się informacje w języku angielskim. Stary horror na CNN? I to z mrugającym czarno-białym obrazem? Bez dźwięku? Nagle przypomniałam sobie, że telewizor wcale nie pokazywał CNN, kiedy weszliśmy do biura: sam przeskoczył z kanału na kanał. W końcu udało mi się odczytać napisy u dołu ekranu:

Ogromne potwory morskie atakują statki na całym świecie

         
PROMOCJA DLA CZYTELNIKÓW CZASOPISMA "Coś na Progu"

niedziela, 17 czerwca 2012

Coś na Progu: Zapowiadamy numer trzeci (lipiec/sierpień). Sherlock Holmes (fragment opowiadania)

Na wakacje przygotowaliśmy dla naszych Czytelników COŚ ekstra! Numer trzeci magazynu "Coś na Progu" będzie numerem specjalnym. W wakacje i Święta, mamy zamiar raczyć Was zawsze duuuuużą ilością znakomitych opowiadań. Już w lipcu, na ponad stu stronach znajdziecie teksty m.in: Roberta E. Howarda, Artura Conan Doyla, Franka Herberta, Roberta Sheckleya, Dashiella Hammetta i innych wybitnych pulp pisarzy. Poznacie nigdy wcześniej niepublikowane w Polsce historie niezwykłych bohaterów i przeczytacie wywiady ze słynnymi autorami. W ramach zapowiedzi, zapraszamy do lektury fragmentu opowiadania o przygodach Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji...


Paweł Orłowiec
Przygody Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji
Tajemnica Fontanki

(tłum. Agnieszka Papaj)

I.
 W gabinecie naczelnika wydziału śledczego w Petersburgu, dokąd weszliśmy razem z Sherlockiem Holmesem, panowało niezwykłe ożywienie. Sam naczelnik, siedząc za biurkiem, poważnie i z przejęciem dyskutował o czymś z wysokim szczupłym jegomościem. Twarz owego mężczyzny od razu zwróciła moją uwagę. Było coś znajomego w tym energicznym profilu, w szczelnie zaciśniętych ustach i orlim nosie. Oprócz tej dwójki w gabinecie znajdowało się co najmniej piętnastu detektywów, którzy co i rusz wymieniali się pełnymi ekscytacji spostrzeżeniami.
    Jak tylko weszliśmy do pomieszczenia, naczelnik wydziału śledczego spojrzał w naszą stronę i krzyknął radośnie:
-    Ach, doskonale! Tylko pana, panie Holmes i pana, doktorze Watson nam     brakowało...
Z tymi słowami uścisnął nam dłonie i zwrócił się do wysokiego, schludnie ogolonego mężczyzny, z którym rozmawiał, gdy wchodziliśmy.
    Jednak Holmes uprzedziło go.
    Sam podszedł do tego człowieka, który z uśmiechem wyszedł mu naprzeciw i podał mu rękę.
-    Myślę, panie Pinkerton, że nie trzeba nas sobie przedstawiać, zawsze rozpoznamy się nawzajem, chociaż do tej pory nigdy się nie spotkaliśmy.   
-    W rzeczy samej! - odrzekł wesoło słynny amerykański detektyw Nat Pinkerton, ściskając dłoń Holmesa.
I, zwracając się w moją stronę, spytał:
-    A to zapewne pański przyjaciel, doktor Watson? Cieszę się, że w końcu mogę poznać obu panów osobiście!
    Po przyjacielsku uścisnęliśmy sobie dłonie.
    To spotkanie dwóch słynnych detektywów wywołało niezwykłe poruszenie wśród agentów petersburskiego wydziału kryminalnego. Nazwiska Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona przechodziły kolejno z ust do ust. A fakt, iż obaj zostali poproszeni o pomoc w rozwiązaniu tej samej sprawy, powodował, że sytuacja wydawała się jeszcze ciekawsza.
    Wśród obecnych znajdowali się zarówno wielbiciele Pinkertona, jak i zwolennicy Holmesa. Dlatego to tu, to tam można było usłyszeć ciche szepty:
-    A niech to diabli, ja pracuję z Sherlockiem!   
-    A ja z Pinkertonem.   
-    Bez wątpienia wygra Holmes!   
-    Co?!   
-    Oczywiście!   
-    Jeszcze czego! Nat Pinkerton jest bardziej błyskotliwy! On pierwszy rozwikła zagadkę!
-    Nigdy w życiu!
    Rozgorączkowani detektywi w zupełności zapomnieli, iż oba przedmioty ich sporu znajdują się w tym samym pomieszczeniu i, podnieceni kłótnią, podnosili głos, aż zapanował zupełny harmider.
    A tymczasem Sherlock Holmes i Nat Pinkerton, od razu zorientowawszy się w czym rzecz, z uśmiechem przyglądali się kolegom, gotowym szarpać się nawzajem za włosy.
    Ja również z zainteresowaniem obserwowałem tę scenę.
    Nagle Nat Pinkerton zwrócił się do Holmesa.
-    Drogi     kolego! - powiedział. - Jak na prawdziwego Amerykanina przystało, ten zakład strasznie przypadł mi do gustu! W rzeczy samej,     dlaczego nie pójść za tym przykładem? Każdy z nas weźmie sobie     do pomocy kolegów, którzy sami zechcą z nim pracować.   
-    Proszę kontynuować! - rzekł Holmes z uśmiechem.    
-    Zakład     nie zaszkodzi sprawie. Wręcz przeciwnie, doda obu stronom otuchy i energii. A i sama praca stanie się o wiele ciekawsza. Co pan na to?
-    Nie mam nic przeciwko! - wesoło wykrzyknął Sherlock Holmes.
-    Wspaniale! Liczyłem na to, że się pan zgodzi!
-    Ale jaki zakład pan proponuje?
-    Pieniężny, oczywiście! - odpowiedział Nat Pinkerton. - My, Amerykanie mamy     zwyczaj odmierzać czas i pracę właśnie za pomocą pieniędzy.    
-    Zatem, o jakiej sumie mówimy?   
-    Pięćset dolarów. Innymi słowy – tysiąc rubli. Tyle przegrany zapłaci zwycięzcy.    
-    Zgoda.
    W miarę rozwoju dyskusji między detektywami, ogólny spór ustał i teraz wszyscy z natężoną uwagą słuchali znamienitych cudzoziemców. Jak tylko zakład został zawarty, w pomieszczeniu rozległa się zgodna burza oklasków.
    Sam naczelnik wydziału śledczego, przysłuchując się wszystkiemu od początku do końca, z uśmiechem obserwował rozwój wydarzeń.Zobaczywszy, że szczegóły zakładu zostały ustalone, podszedł do nas.    
-    Bardzo się cieszę i z całego serca popieram ten pomysł! - wygłosił on. - Zobaczymy, kto będzie dzierżyć palmę pierwszeństwa i komu będziemy gratulować wygranej. A teraz,     panowie, poproszę was wszystkich o uwagę! Pozwólcie, że nakreślę wam sprawę. Pamiętajmy, że w takich wypadkach nie należy tracić czasu i często pośpiech w całości decyduje o sukcesie.

II.
    Kiedy rozmowy ucichły i wszyscy zajęli swoje miejsca, naczelnik policji przemówił:
„Drodzy panowie! Sprawa, dla której wezwałem waz tutaj, zdecydowanie wykracza poza szereg zwyczajnych przestępstw. Jest ona o tyle niezwykła, że nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad tym, czy należy prosić o pomoc naszych znamienitych gości: pana Sherlocka Holmesa i pana Nata Pinkertona, którzy przypadkowo znaleźli się w tym samym czasie w naszym Petersburgu.     Sprawa wygląda następująco.
    Dwa miesiące temu jeden z moich agentów doniósł o następującym wydarzeniu: spacerując po nabrzeżu Newy, niedaleko Ogrodu Letniego zauważył nietypową łódź motorową, płynącą z zawrotną prędkością po drugiej stronie rzeki.
    Łódź nie była oznakowana.
    Chcąc nałożyć mandat na właściciela, poinstruował funkcjonariusza policji rzecznej, aby ten zatrzymał łódź, jednak ta, nie zwracając żadnej uwagi na jego gwizdek, czmychnęła w stronę Fontanki i na pełnym gazie pomknęła przez kanał.
    Podczas gdy agent próbował dobiec do transportu, łódka zdążyła się ukryć. Zamierzając mimo wszystko ją dogonić, popłynął on wzdłuż Fontanki, rozpytując o motorówkę marynarzy pracujących na barkach oraz ludzi w porcie. Jakież było jego zdziwienie, gdy zewsząd otrzymywał jednakową odpowiedź: „Nie widzieliśmy!”.
    Przepłynął całą Fontankę, jednak łódź przepadła jak kamień w wodę.
    I zdecydowanie nikt jej nie widział.
    Wydało mu się to na tyle dziwne, że uznał za swój obowiązek poinformować mnie o całym zajściu. Wezwałem policję rzeczną i opierając się na słowach agenta, podałem dokładny opis łodzi motorowej. Jednak funkcjonariusze oznajmili, że takiej łodzi w Petersburgu nie ma. Jak sami widzicie, sam ten początek sprawia, że historia robi się niezwykle ciekawa”.
    Naczelnik zamilkł i spojrzał na swych słuchaczy. Jednak wszyscy oni milczeli w skupieniu, czekając na ciąg dalszy. W takim razie, po króciutkiej pauzie, przemówił ponownie.

III.
   
    „Muszę się przyznać, że w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, iż agent był troszkę tego... pod wpływem. I że całą tę historię można złożyć na karb bogatej fantazji, wywołanej nadmiernym upojeniem. Jednak niedawno miało miejsce pewne wydarzenie, które zmusza mnie do spojrzenia na tę sprawę z zupełnie innego punktu widzenia.
    A wszystko zaczęło się wczoraj.
    Prawdopodobnie słyszeli już panowie o tajemniczym zniknięciu siedemnastoletniej córki księcia Obodolewa! Piszą o tym we wszystkich gazetach. Książę mieszka w domu na nabrzeżu Wyspy Wasylewskiej. Jego córka, księżniczka Olga, jest niezwykle urodziwą panną i dopiero co odbył się jej debiut towarzyski.
    Wczoraj, o piątej popołudniu księżniczka znajdowała się w swoich komnatach. Wszyscy ją widzieli i wiadomo, że tego dnia nie planowała opuszczać domu. O wpół do szóstej jej matka, księżna Jelizawieta Nikołajewna, posłała po córkę w jakiejś sprawie. Jednak... Olgi nie było w sypialni.
    Na początku rodzice pomyśleli, że księżniczka postanowiła jednak dokądś wyjść i nie zwrócili szczególnej uwagi na jej zniknięcie. Jednak mijały godziny, a Olga wciąż nie wracała.
    Nadszedł wieczór. W domu nastąpiło zamieszanie, zaczęto się niepokoić, wypytywać czy ktoś nie widział księżniczki. Lecz nikt nie zauważył, żeby wychodziła z pałacu.
    Odźwierny nie odchodził od wejścia frontowego, w kuchni bez przerwy znajdował się kucharz, jego pomocnik i pomywaczka. Jednak żadne z nich nie zauważyło, żeby Olga wychodziła przez główne lub tylne wyjście.
    Wtedy powiadomiono mnie o całym zajściu.
    Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Z raportu straży przybrzeżnej wynika co następuje: Około godziny piątej lub chwilę później stróż patrolujący przystań finlandzkiego przedsiębiorstwa okrętowego, Iwan Minolajmen widział, jak w pobliżu opuszczonej barki, niedaleko portu, zatrzymała się łódź motorowa podobna do tej, którą opisał mi agent Wiszniakow.
    Z łodzi wyszło dwóch mężczyzn. Początkowo wdrapali się na barkę, a następnie przeskoczyli na brzeg i... zniknęli. Byli dobrze ubrani, lecz agent nie zapamiętał ich fizjonomii, gdyż jego uwagę rozpraszały okręty wpływające i wypływające z portu. Jednak zauważył on, że po kilku minutach ci sami jegomoście ponownie znaleźli się na barce. Nieśli ze sobą długi tobół przypominający pierzynę. Mężczyźni znieśli ciężar na łódź i zaraz potem motorówka na pełnej prędkości odpłynęła w nieznanym kierunku.
    To wszystko, co do tej pory udało nam się ustalić.
    Jedno jest pewne – tajemnicza łódź istnieje i podejrzewam, że ma ona jakiś związek z porwaniem księżniczki”.
    Naczelnik policji zamilkł i spojrzał na obecnych.
-    Związek bez wątpienia jest! - wykrzyknął Nat Pinkerton.
    Holmes w milczeniu pokiwał głową...

(Całość opowiadania znajdziecie w trzecim numerze czasopisma "Coś na Progu" - lipiec/sierpień)

czwartek, 14 czerwca 2012

Coś na Progu: Kilka zdjęć dla zaostrzenia apetytu...



                                         ZAPRASZAMY DO ZAPOZNANIA SIĘ 
                                           Z NASZYM MAGAZYNEM
                                             http://cosnaprogu.com.pl/pl/

wtorek, 12 czerwca 2012

Coś na Progu w salonikach Kolportera

Przypominamy, że czasopismo "Coś na Progu" można nabyć w salonikach Kolportera oraz Top Press (w drugiej kolejności pismo trafi do Inmedio). Nasz magazyn znajdziecie m.in w Białymstoku, Bielsku-Białej, Bydgoszczy, Gdańsku, Katowicach, Kielcach, Koszalinie, Krakowie, Lublinie, Łodzi, Olsztynie, Opolu, Poznaniu, Rzeszowie, Szczecinie, Warszawie, Wrocławiu i Zielonej Górze. Każdy, kto przyśle na adres redakcji zdjęcie "Cosia" upolowanego w saloniku, otrzyma od nas książkową nagrodę (cosnaprogu@gmail.com). Poniżej dwa pierwsze zdjęcia Czytelników nadesłane z Kielc i Sosnowca. Numer drugi dostępny obecnie w sprzedaży online, trafi do dystrybucji salonikowej po 10 lipca.  

   

niedziela, 10 czerwca 2012

WYNIKI WIELKIEGO PRZEDWIECZNEGO KONKURSU POETYCKIEGO

Wybór był trudny, obrady się przeciągały. Łącznie w kilka dni obdarowano nas 63 wierszami! Oto wyniki. Miejsce pierwsze, drugie i trzecie - Zwycięzców prosimy o przesłanie maila z danymi do wysyłki nagród na adres: wydawnictwo.dobrehistorie@gmail.com


środa, 6 czerwca 2012

Coś na Progu prezentuje: Antologia "Cienie spoza czasu"

Zapraszamy na nową odsłonę strony naszego Wydawnictwa. Znajdziecie na niej pierwsze szczegółowe informacje na temat antologii "Cienie spoza czasu", którą od dziś można zamawiać w naszym sklepie. Jak zwykle przygotowaliśmy promocje, gadżety i bonusy, ale przede wszystkim - znakomite opowiadania zebrane w jednym tomie. http://dobrehistorie.pl/pl/ Podstrona "Coś na Progu" pozostaje naturalnie nadal aktywna. 


 


wtorek, 5 czerwca 2012

Coś na Progu recenzuje: Craig Russell "Krwawy orzeł"


Nie wzruszać ramionami

Rozpoczynająca cykl pisanych przez Craiga Russella „hamburskich kryminałów” powieść Krwawy orzeł oparta jest na spójnej, doskonale przemyślanej strukturze. Pojęcie struktury zakłada porządek, ale też pewną standaryzację. Oryginalność powinna zatem leżeć w sposobie wypełnienia schematu. Zobaczmy, jak w książce Russela układa się gra między nowością a konwencją.

Trzeba przyznać, że autor z wyczuciem wybiera poszczególne elementy układanki i mistrzowsko łączy je w całość. Russell sięga po tematy, które nie mają prawa znudzić czytelnika. Nawiązania do mitologii skandynawskiej przeplatają się więc z opowieściami o mafii i bardzo współczesnym odniesieniem do problemu terroryzmu. Intryga podszyta jest niezbędnymi dywagacjami psychologicznymi, a w tle zarysowuje się obowiązkowy wątek romansowy. Co ważne, Russell utrzymuje wszystkie składniki kompozycji w doskonałych proporcjach. Najlepszy dowód stanowi budowa poszczególnych rozdziałów, podzielonych na fragmenty bardziej przypominające odcinki trzymającego w napięciu serialu kryminalnego niż rozległą epicką narrację. Autor dba także o urozmaicenie świata przedstawionego, dlatego wprowadza wiele epizodycznych postaci i rozmyślnie zmienia miejsce akcji.

Brak szerszej perspektywy jest jednak zauważalny. Oczywiście, niedostatek ten tłumaczy się prawami gatunku, ale trudno oprzeć się wrażeniu powierzchowności wielu rozwiązań. Bohaterom, upodabniającym się do pełniących ściśle określone funkcje figur (w terminologii strukturalistycznej zwane „aktantami”), daleko do pełnowymiarowych postaci literackich (w mniejszym stopniu dotyczy to nadkomisarza Fabla). Zajmują oni konkretne pozycje na planszy narracji, a przypisane im cechy odrywają jedynie rolę ozdobników, uatrakcyjniających opowieść. Bohaterom przysługuje także ograniczony repertuar gestów (rodzi się wręcz pokusa, by policzyć, ile razy w powieści wzrusza się ramionami), które, trzeba przyznać, sprawnie ożywiają sceny oparte na nieco dłuższej wymianie zdań. Podobnie zbudowana jest warstwa deskrypcji – zwięźle, lecz, niestety, pobieżnie, ukazująca interesujące zakątki Hamburga.

Nowość jest zatem podporządkowana konwencji. Cecha ta wynika jednak z praw gatunku. Pomysłowa intryga równoważy powtarzalność schematu, dzięki czemu powieść znakomicie odgrywa swoją rolę, czyli proponuje czytelnikowi dobrze napisaną, trzymającą w napięciu fabułę. Nie znaczy to, że nie można pytać o podłoże realizowanej przez Russella struktury. Innymi słowy, zastanowić się, jaka wizja literatury kryje się za tego rodzaju twórczością. Przyjmując taką postawę, oddalamy się wprawdzie od intencji dzieła i autora, uprzywilejowując perspektywę odbiorcy, ale, jednocześnie, zyskujemy szansę na dokonanie odświeżającej (nad)interpretacji. O tym, czy taki kierunek lektury będzie pożądany zadecyduje, jak zawsze, czytelnik.

Craig Russell, Krwawy orzeł, przełożył Paweł Lipszyc, Fabryka Kryminału, Warszawa 2011
 
Katarzyna Lisowska

Szukaj