Adres facebook

sobota, 3 maja 2014

"Coś na Progu" recenzuje: Harry Connolly "DZIECIĘ OGNIA"

Opowieść, którą czyta się jednym tchem, jakby oglądało się najlepsze hollywoodzkie produkcje.

Powiedział scenarzysta „Piratów z Karaibów”.

Nieprawda. Nie czyta się jej jednym tchem, bo powieść ma momenty nużące, dające o sobie zapomnieć. Jeżeli chodzi o podobieństwo do scenariusza rodem z filmu akcji – tu trochę lepiej. Niezliczona ilość porwań i pościgów, prowadzonych przez postaci bez imion i twarzy, zlewające się ze sobą ofiary, zagmatwanie z poplątaniem, a po środku tego wszystkiego - główny bohater, bad boy z kryminalną przeszłością, Ray Lilly.
 I choć zapowiada się na stereotypowego twardziela z gąbką zamiast mózgu i trigger fingerem, to pierwszoosobowa narracja robi dla protagonisty naprawdę wiele dobrego. Czytelnik ma szansę poznać dobrze skonstruowaną postać – byłego złodzieja samochodów z ostrym językiem i miękkim sercem.

Uzupełnieniem Raya jest Annalise – jego przełożona i nemezis jednocześnie, mała, twarda babka o niesamowitej mocy i niesamowitych tatuażach. Brzmi trochę jak Jack z serii gier Mass Effect, i to skojarzenie utrzymuje się już do końca książki.

Dwójka dostaje do wykonania pewną misję i w tym celu udaje się do ponurego, ksenofobicznego miasteczka Hammer Bay, gdzieś w stanie Waszyngton. Co dokładnie należy zrobić w ramach tej misji, wie tylko Annalise – i nie dzieli się tym ani z Rayem, ani z czytelnikiem. Wiadomo jedynie, że w miasteczku masowo giną dzieci. Spalają się, pozostawiając po sobie kupę popiołu i szarawe, obrzydliwe robactwo. I, co wydaje się kluczowe, nikt o nich nie pamięta. Rodzice ignorują porozrzucane wokół zabawki i książeczki, niezrozumiale patrzą na dziecięce foteliki w rodzinnych samochodach i zajmują się własnym życiem, jakby nieświadomi, że coś im z tego życia wydarto.
Jak na urban fantasy przystało, dziwacznych wątków jest więcej. Niewygodnych miasteczku obywateli rozszarpuje sfora dzikich psów, interes firmy z zabawkami,  który już dawno powinien upaść, przynosi niesamowite zyski, a po każdym pytaniu o potomków założycieli miasta, Hammerów, społeczność robi się na tyle niespokojna, że niejednokrotnie padają strzały. Z którymi nasi bohaterowie radzą sobie za pomocą runicznej magii, zaklęć ukrytych w zalaminowanym papierze i kolorowych wstęg spod strażackiej kurtki.

Powieść splata wątki detektywistyczne z akcją i wszechobecną, ponurą magią, co daje całkiem znośną mieszankę motywów. Rozczaruje się jednak ten, który w książce szuka zaskakujących zwrotów akcji i zakończenia, które nie daje spać po nocach – Dziecię ognia jest mocno przewidywalną pozycją. Do tego razić może obfitość bohaterów drugoplanowych, którzy wydają się zupełnie powieści zbędni – szczegółowo opisani i na siłę wciśnięci między karty książki potraktowani zostają jak mięso armatnie i w rzeczywistości stanowią jedynie nieistotny zapychacz dla całej fabuły.

W opowieści da się znaleźć i całkiem miły polski akcent, lecz nawet ten wątek nie prowadzi do żadnej konkretnej konkluzji. Może jest to kwestia tego, że Dziecię ognia to pierwsza część całej trylogii, a może autor nie do końca przemyślał konstrukcję wydarzeń.

Harry Connolly stworzył przyjemne czytadło na dwa wieczory, nieco przewidywalne i przeładowane strzelaninami i pościgami (zmienia się jedynie rodzaj broni oraz wóz, do którego zapakowują nieszczęsnego Raya), za to z ciekawą kreacją głównego bohatera i całkiem zabawnym językiem. Nie dla koneserów urban fantasy i literatury w ogóle. Dla entuzjastów ponurych miasteczek „rodem z filmów Davida Lyncha” i fanów brawurowej akcji – jak najbardziej.


Adriana Siess

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj