Adres facebook

środa, 13 listopada 2013

"Coś na Progu" recenzuje: "GRAWITACJA" (reż. Alfonso Cuarón).


Gdy pojedynkuję się z szumnie reklamowaną, popularną produkcją, dochodzą czasem do mnie słuchy o jej poziomie – i o ile często są to opinie różne pod względem jakości i ogólnej oceny, w tym przypadku było inaczej. Wiedziałem, że idę na dobry film. W trakcie oglądania w mojej głowie zaczęła niebezpiecznie kiełkować myśl, której ostateczna forma ukształtowała się już po zakończeniu seansu. Czy ja byłem na tym samym filmie? To miało być dobre! A nie było.

Mieliśmy mieć dobry thriller w kosmosie, dostaliśmy… No właśnie, co dostaliśmy? Lemony Snickett napisał swego czasu Serię Niefortunnych Zdarzeń i chyba ten tytuł najlepiej opisuje fabularne wydarzenia.

Zacznijmy od początku. Reżyser? Alfonso Cuarón. Odpowiedzialny za trzecią część Harry’ego Pottera. W 2001 roku udało mu się zabłysnąć hiszpańskojęzycznym dramatem I Twoją Matkę Też, jednak największym jego sukcesem jest Labirynt Fauna z 2006 roku. Współtworzył on też scenariusz wraz ze swoim synem, Alfonso Cuaronem. Tyle. Nic więcej. Żadnych fajerwerków.

Pierwsze momenty filmu są genialnym pokazem technicznych zdolności. Dostajemy leniwą akcję rekompensowaną genialnymi zdjęciami Ziemi. Ta widziana z kosmosu sama w sobie jest imponująca, a doprawiona efektami specjalnymi – jeszcze lepsza. To byłoby na tyle dobrych momentów w filmie. Po tej sekwencji można już wyjść z kina.

Akcja intensyfikuje się, gdy stacja kosmiczna ulega zniszczeniu przez szczątki satelity, zestrzelonego przez Rosjan. Teoria, na której zbudowany jest scenariusz, jest, jak niewiele rzeczy w filmie, prawdopodobna. Kaskada kosmicznego gruzu powstałego ze zniszczenia obiektu wielkości Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spowodowałaby reakcję łańcuchową, która całkowicie sparaliżowałaby możliwość wystrzelenia jakiejkolwiek satelity przez kilka dekad. Profesjonalnie to zjawisko nazywane jest efektem Kesslera, który poruszył ten problem już w 1978.

W wyniku tej katastrofy weteran lotów, Matt Kowalski (grany przez George’a Clooneya) i dr Ryan Stone, najlepsza w swym fachu inżynier (w tej roli Sandra Bullock), zaczynają dryfować w przestrzeni kosmicznej i podejmować rozpaczliwe próby dostania się na Ziemię. Od razu pojawiają się problemy: w jetpacku Kowalskiego jest mało paliwa, a Stone zaczyna z tlenem na poziomie dziesięciu procent.

Aktorka ta spędziła sześć miesięcy na intensywnym studiowaniu scenariusza i na rozmowach z reżyserem tak, aby jak najlepiej odegrać swoją rolę. Cuarón mówił: „przede wszystkim rozmawialiśmy o temacie filmu i drogach rozwoju.”. James Cameron powiedział nawet: „jej praca jest bardziej imponująca niż technologia, która ją wspierała”. To zastanawiające, zwłaszcza że rola Sandry Bullock ograniczała się do nieustannego dyszenia, sapania i wydawania całej gamy dźwięków, które miały odzwierciedlać jej emocje. Przybrała bowiem ona uniwersalną odpowiedź na wszelkie zagrożenia. Dryfuje w przestrzeni – dyszy. Tlen w kombinezonie schodzi poniżej minimum – dyszy. Nie wie, co zrobić – dyszy. Wszędzie te nachalne dźwięki, które prędzej wywołują złość, niż budują klimat.


Jednak najbardziej kuriozalnymi momentami filmu były zadziwiające niezgodności logiczne i załamywanie prawdopodobieństwa. Wśród nich: Clooney i Bullock połączeni jedną uwięzią, która, jak na złość, przerywa się. Dalej: Bullock znajduje kapsułę, dzięki której mogłaby wrócić na Ziemię, a w której – oczywiście – nie ma paliwa. Co postanawia astronautka? To jasne jak słońce: wypuszcza z niej tlen, by popełnić samobójstwo. W tejże kapsule łączy się przez sygnałem wąskopasmowym (AM) z Chinami, co wcale nie nasuwa jej pomysłu, żeby jakkolwiek zmienić częstotliwość i ponowić zerwaną komunikację. Ponadto nie wierzę, że wykwalifikowana i wytrenowana astronautka nie jest w stanie uruchomić kapsuły powrotnej, czy utrzymać w rękach gaśnicy, a już na pewno nie powinna mieć problemu z otwarciem śluzy. Dodatkowo, tlen w kombinezonie dr Ryan Stone zaczyna beztrosko hasać: spada w czasie do poziomu procenta, przy czym tym procentem można oddychać tak długo, jak pozostałymi dziewięcioma. Doprawdy, magia kina. „Jest tak wiele złych rzeczy i tyle technicznych zbiegów okoliczności, że wszystko to normalnie byłoby nieprawdopodobne.” – mówi Cady Coleman, astronautka NASA w wywiadzie dla Reader’s Digest.

Jak więc pogodzić to wszystko? W końcu dostajemy denną fabułę, zero dreszczyku charakteryzującego thriller, tragiczną i nielogiczną grę aktorską głównej bohaterki, a nawet porcję amerykańskiej propagandy (początek kosmicznego armagedonu winą Rosjan, w rosyjskiej stacji był pożar, a w chińskiej nie było paliwa) i czerstwą muzykę. Do kina przyszedłem na film, nie po to, by oglądać efekty specjalne i Ziemię z kosmosu! Niestety, w Grawitacji ni dramatu, ni thrilleru, akcji tyle, co kot napłakał i, co przyznaję z wielkim smutkiem, bardziej przypomina mi to pięknie zapakowane pudło z próżnią, niż ciekawą i intrygującą produkcję.

PAWEŁ IWANINA

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj