Adres facebook

sobota, 23 listopada 2013

"Coś na Progu" recenzuje: "GRA ENDERA" (reż. Gavin Hood).


To miło, że ktoś postanowił nakręcić Grę Endera. Powiedziałbym: bardzo miło z jego strony za tak nadobny wyczyn. Po 28 latach (choć i wcześniej reżyserzy robili doń podchody) mamy w końcu ekranizację! Tak...
 
Ten film jest niczym wzrost Roberta Downeya Juniora. Albo jak fizys Borysa Szyca. Albo jak zdolności aktorskie Karolaka. Średni. W zasadzie ciężko powiedzieć coś ponadto – jest to świetny przykład średniego filmu, który może posłużyć innym reżyserom w kręceniu kolejnych średnich filmów.

Przyszłość. 50 lat temu Ziemię zaatakowały robale, zwane Formidami i omal by jej nie zniszczyły, gdyby nie pewien bohater – Mazer Rackham. Od tamtej pory mieszkańcy zielonej planety skupieni są na budowie floty i produkcji najlepszych generałów. Tymi są dzieci, gdyż to one posiadają odpowiednie zdolności i uczą się w błyskawicznym tempie. Jednym z nich  jest tytułowy Ender Wiggin. Tak właśnie przedstawia się fabuła filmu.

Chwała tym, którzy przed wizytą w kinach sięgnęli po książkę Orsona Scotta Carda! To wcale nie tak, że adaptacja ordynarnie różni się od filmu („Lśnienie” się różniło, a było dobre), bo reżyser (Gavin Hood, znany ze średniego „W pustyni i w puszczy” i średniego „X Men Geneza: Wolverine”) zawarł główną oś fabularną książki. Tyle, że skupił się nie na tym, co trzeba. Wrażenie, że leci po łebkach, że film to tylko pojedyncze klisze średnio związane ze sobą i wyjęte żywcem z pierwowzoru, niestety, dominowało.
 
Zamiast skupić się na genialnej transformacji, ewolucji i rozwoju psychologicznym głównego bohatera, Hood postawił sobie za cel oddać - najwierniej jak tylko to możliwe – książkę. Dwugodzinny limit czasowy nie był w stanie tego udźwignąć.


A przecież mamy do czynienia z czymś naprawdę poważnym. US Marine Corps Grę Endera ma na swojej liście lektur, tłumacząc to faktem, że oferuje "lekcje w trenowaniu metodologii szkoleń, przywództwa i etyki”. Mamy do czynienia z jedną z najlepszych książek sci-fi. 

Biorąc pod uwagę fakt, że producentem był sam Orson Scott Card, trudno uwierzyć, że powstał z niego tak dziwaczny twór. Ten sam Card, który konsekwentnie od 1986 roku odrzucał wszelkie propozycje reżyserów twierdząc, że zbyt ingerują w jego wizję, pozwolił na zrobienie z produkcji kolejnego blockbustera.




Nadzieje były duże. Już przed filmem wiedzieliśmy, że aktorzy trenowali miesiąc pod okiem Cirque du Soleil (jednej z najsławniejszej trupy cyrkowej), a niektóre sekwencje kręcone będą w kompleksie NASA. Było jeszcze głośno, gdy okazało się, że środowiska homoseksualne zapowiedziały bojkot produkcji ze względu na poglądy autora (jest mormonem). Niestety! Wszystko to jak krew w piach. 

Skrzywdziłbym Grę Endera, gdybym powiedział, że wszystko jest nijakie. Imponujące są efekty nowych technologii. Wszystkie sceny batalistyczne przygotowane są z godną podziwu starannością. Sala Bitew szeroka na trzy boiska futbolowe (315 metrów), każda z gwiazd – statycznych osłon – ważyła ponad 6 ton, sceny kręcone w prawdziwej nieważkości i dbałość o szczegóły, zapewniona dzięki konsultacjom z szefem SpaceX - amerykańskiego przedsiębiorstwa przemysłu kosmicznego. 

Gdyby rozebrać film na części, każda z nich okazałaby się dobra. Niestety, złożony jest przez kiepskiego rzemieślnika, który nie miał na niego pomysłu. Bo się nie klei. I to jest jego największa bolączka.
            
~Paweł Iwanina

1 komentarz:

  1. Film rozczarowujący. I to mocno. Także pod względem aktorskim: Ford stroi miny a reszta obsady to takie cienie. Jedynie gra Bena Kingsley'a daje pewną satysfakcję, al;e dla niego to pewnie była fraszka.

    OdpowiedzUsuń

Szukaj