To miło, że ktoś postanowił nakręcić Grę Endera. Powiedziałbym:
bardzo miło z jego strony za tak nadobny wyczyn. Po 28 latach (choć i wcześniej
reżyserzy robili doń podchody) mamy w końcu ekranizację! Tak...
Ten film jest niczym wzrost Roberta Downeya Juniora. Albo
jak fizys Borysa Szyca. Albo jak zdolności aktorskie Karolaka. Średni. W
zasadzie ciężko powiedzieć coś ponadto – jest to świetny przykład średniego
filmu, który może posłużyć innym reżyserom w kręceniu kolejnych średnich
filmów.
Przyszłość. 50 lat temu Ziemię zaatakowały robale, zwane
Formidami i omal by jej nie zniszczyły, gdyby nie pewien bohater – Mazer
Rackham. Od tamtej pory mieszkańcy zielonej planety skupieni są na budowie
floty i produkcji najlepszych generałów. Tymi są dzieci, gdyż to one posiadają
odpowiednie zdolności i uczą się w błyskawicznym tempie. Jednym z nich jest tytułowy Ender Wiggin. Tak właśnie
przedstawia się fabuła filmu.
Chwała tym, którzy przed wizytą w kinach sięgnęli po
książkę Orsona Scotta Carda! To wcale nie tak, że adaptacja ordynarnie różni
się od filmu („Lśnienie” się różniło, a było dobre), bo reżyser (Gavin Hood,
znany ze średniego „W pustyni i w puszczy” i średniego „X Men Geneza: Wolverine”)
zawarł główną oś fabularną książki. Tyle, że skupił się nie na tym, co trzeba.
Wrażenie, że leci po łebkach, że film to tylko pojedyncze klisze średnio
związane ze sobą i wyjęte żywcem z pierwowzoru, niestety, dominowało.
Zamiast skupić się na genialnej transformacji, ewolucji i
rozwoju psychologicznym głównego bohatera, Hood postawił sobie za cel oddać -
najwierniej jak tylko to możliwe – książkę. Dwugodzinny limit czasowy nie był w
stanie tego udźwignąć.
A przecież mamy do czynienia z czymś naprawdę poważnym. US
Marine Corps Grę
Endera ma na swojej liście lektur, tłumacząc to faktem, że oferuje "lekcje w trenowaniu metodologii szkoleń,
przywództwa i etyki”. Mamy do czynienia z jedną z
najlepszych książek sci-fi.
Biorąc pod uwagę fakt, że producentem był sam Orson Scott
Card, trudno uwierzyć, że powstał z niego tak dziwaczny twór. Ten sam Card,
który konsekwentnie od 1986 roku odrzucał wszelkie propozycje reżyserów
twierdząc, że zbyt ingerują w jego wizję, pozwolił na zrobienie z produkcji
kolejnego blockbustera.
Nadzieje były duże. Już przed filmem wiedzieliśmy, że
aktorzy trenowali miesiąc pod okiem Cirque du Soleil (jednej z najsławniejszej
trupy cyrkowej), a niektóre sekwencje kręcone będą w kompleksie NASA. Było
jeszcze głośno, gdy okazało się, że środowiska homoseksualne zapowiedziały
bojkot produkcji ze względu na poglądy autora (jest mormonem). Niestety!
Wszystko to jak krew w piach.
Skrzywdziłbym Grę Endera, gdybym powiedział, że wszystko jest nijakie. Imponujące są efekty nowych technologii. Wszystkie sceny batalistyczne przygotowane są z godną podziwu starannością. Sala Bitew szeroka na trzy boiska futbolowe (315 metrów), każda z gwiazd – statycznych osłon – ważyła ponad 6 ton, sceny kręcone w prawdziwej nieważkości i dbałość o szczegóły, zapewniona dzięki konsultacjom z szefem SpaceX - amerykańskiego przedsiębiorstwa przemysłu kosmicznego.
Gdyby rozebrać film na części, każda z nich okazałaby się
dobra. Niestety, złożony jest przez kiepskiego rzemieślnika, który nie miał na
niego pomysłu. Bo się nie klei. I to jest jego największa bolączka.
~Paweł Iwanina
Film rozczarowujący. I to mocno. Także pod względem aktorskim: Ford stroi miny a reszta obsady to takie cienie. Jedynie gra Bena Kingsley'a daje pewną satysfakcję, al;e dla niego to pewnie była fraszka.
OdpowiedzUsuń