Adres facebook

czwartek, 23 stycznia 2014

"Coś na Progu" recenzuje: "47 RONIN"

Co do jednej rzeczy możemy być zgodni – większość reżyserów posiada poczucie estetyczne. Wiedzą oni, czy film spełnił ich wymagania i – przynajmniej w pewnym procencie – potrafią odgadnąć, czy spodoba się widzom. Drogę od skończenia montażu aż do premiery w kinach przecina jedno wydarzenia – przedpremiera dla krytyków filmowych. Opłaca się to i jednym i drugim, wszak krytyk czuje się ważniejszy oglądając go wcześniej, a reżyser czeka na dobre opinie. Zatem wiedzmy, że gdy reżyser nie chce zdecydować się na ów proces, by film wsadzić pod inkubator krytyki, żeby oceny i opinie napęczniały, coś tutaj nie gra. Najczęściej liczy na to, że ludzie – przyciągnięci dobrą reklamą – pójdą tłumnie do kin, zanim usłyszą o nim opinie negatywne...






Tak też było w przypadku „47 Ronin”, wyreżyserowanego przez Carla Rinscha, dla którego była to pierwsza pełnometrażowa produkcja. Film oparty jest na faktach, mianowicie na starej japońskiej opowieści zatytułowanej: „Zemsta roninów z Ako”, czyli historii o wendecie przeprowadzonej przez 47 bezpańskich samurajów – roninów na wysoko postawionym urzędniku, który wykorzystując fakt, że młody władca Ako nie był obeznany z etykietą dworską, namówił go do wyjęcia miecza w obecności samego szoguna. A za to groziła kara śmierci – seppuku. Po zaatakowaniu urzędnika i jego świty i zwycięstwie, zostali skazani na seppuku.    

Najlepsze scenariusze pisze życie - tak też mogło być w tym przypadku. „47 Ronin” to siódma próba adaptacji i pierwsza, którą wyprodukowało Hollywood. To dosyć ważne – opowieść ta jest nowością dla Europejczyków i Amerykanów, dlatego sam fakt poznania jej wywołuje ciekawość. Mimo całej serii filmów stara japońska kultura jest atrakcyjna. Dlaczego więc na siłę wplątał się tam Keanu Reeves, grając rolę nie-samuraja, nie-europejczyka i nie-japończyka, mieszańca, którego wychowały magiczne, humanoidalne jaszczurki (nie żartuję!), które nauczyły go magii, a której to Keanu poprzysiągł nie używać?

Film fabularnie kontynuuje tradycję owej opowieści, dodając do niej niezliczone elementy fantasy – prawdopodobnie przez twórców uznane za „swojskie” (bo jaki inny potwór kojarzy się bardziej z Japonią niż podłużny smok z wąsami i małymi łapkami? Chyba już tylko Godzilla…), przez co wypada blado. Używane jako zapychacze do fabuły nie spełniają swojej roli.

Co w filmie? Trochę historii miłosnej (Keanu nie może zostać samurajem – po pierwsze ze względu na swe jaszczurze proweniencje magiczne, po wtóre nie jest Japończykiem, dlatego też nie nadaje się na kandydata dla córki władcy Ako), trochę sztywnego i drewnianego aktorstwa (pomimo ogromnej sympatii dla Keanu te dwie prezentowane miny nie mogą zachwycać), trochę dobrego aktorstwa (japońscy aktorzy podeszli do swych ról niezwykle poważnie i dało to świetny efekt) ale przede wszystkim urzekająca scenografia i piękne zdjęcia.



Penny Rose, kostiumograf, odpowiedzialna za ubieranie Jacka Sparrowa i jego świty piratów we wszystkich częściej „Piratów z Karaibów”, mówiła: „Opieraliśmy się głównie na kulturze i podchodziliśmy do kostiumów z dbałością o kształty. Lecz zakręciliśmy trochę tę modę i dodaliśmy więcej kolorów.". To fakt – każdy miał dostosowany pod siebie kostium, każdy miał swoje miejsce w kadrze – tak, żeby jego ubranie dobrze współgrało z tłem. I chociaż wybranie koloru czerwonego dla samurajów z Ako i koloru niebieskiego dla wioski przeciwników przywodziło na myśl rozwiązania z wielu gier, w których występuje sławny Alpha i Bravo Team, to nie można odmówić im przepychu i wspaniałości. A zwłaszcza, że za zdjęcia odpowiedzialny był John Mathieson, który współpracował z Ridleyem Scottem przy filmie „Gladiator” i „Hannibal”.

Uczucie sztampowości scenariusza, fabularne niedociągnięcia i Keanuu Reves niestety zagłuszają pozytywny wydźwięk filmu. Ten wielokrotnie pokazywał, że ma potencjał na to by bawić, wzruszać i podniecać i w tych momentach, kiedy reżyser nie zduszał owych uczuć, ogląda się ten film ze smakiem. A jeżeli chcielibyście zdefiniować komuś smak sosu słodko-kwaśnego, pozwólcie mu obejrzeć końcówkę „47 Ronin”. Słodko, bo w końcu umiera 47 roninów, co jest odejściem od sztampowych happy endów, ale i kwaśno, bo szczypiący w oczy nieudany patetyzm aż rani. Warto wspomnieć chociażby jedną z końcowych kwestii Keanu, które mówi do córki wodza Ako tuż przed popełnieniem seppuku:
„- Będę cię szukał w 10000 wcieleń i w 1000 światach, aż cię odnajdę i na zawsze będziemy mogli być razem.”
Zmartwiłbym się, gdyby powiedział to do mnie „47 Ronin”.


Paweł Iwanina

4 komentarze:

  1. Ech, a mogło być tak pięknie... Jak to zwykle bywa, trailery prezentują to, co w filmie najlepsze. Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłam na tym filmie w kinie, musiałam dusić w sobie śmiech. Polecam do obejrzenia na komputerze ze znajomymi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie ok, dobrze wykorzystany efekt mistyczny z kulturą japońską, czasem śmiesznie ale szalu ogólnie nie robi.
    k2 bydgoszcz

    OdpowiedzUsuń
  4. Recenzja w większości pokrywa się z moimi odczuciami na temat tego filmu, ale cieszę się, że przeczytałem ją już po jego obejrzeniu. W recenzji nie powinno się zdradzać kluczowych kwestii, a tym bardziej samego zakończenia (do tego z cytatem :P ). Nie każdy zna tą historię (ja nie znałem przed filmem) i pewnie ktoś, kto chciałby ją poznać wolałby się ew. zaskoczyć podczas seansu (nie często spotyka się brak typowego happy-endu w tego rodzaju filmach).
    To była pierwsza recenzja,którą przeczytałem na łamach tego portalu. Po tej małej lekturze nie wiem czy chcę czytać kolejne, a zwłaszcza tych filmów których jeszcze nie oglądałem.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Szukaj