Przepis na udanego FPS-a? Proszę bardzo: dynamiczne strzelaniny z użyciem futurystycznego uzbrojenia oraz duża dawka brutalności powinny wystarczyć. Że niby mało? No to dodajmy jeszcze możliwość sterowania gigantycznym, uzbrojonym po zębatki mechem. I jak, lepiej ?
Mechem na konkurencję
Zanim studio Monolith zasłynęło z przygód agentki Cate Archer oraz z podszytych nutką horroru strzelanin z serii F.E.A.R, w październiku 1998 roku zaserwowało graczom prawdziwą bombę z egzotycznym napisem na głowicy: Shogo: Mobile Armor Division. Trzeba przyznać, że tamten okres był wyjątkowo gorący jeśli chodzi o rynek strzelanin – dość napisać, że ledwie kilka tygodni później zadebiutowały takie tytuły jak Heretic 2, Turok 2, Sin czy wreszcie Half-Life, który zagarnął dla siebie większość laurów. Czy zatem ta wielokrotnie przekładana gra od twórców kultowego Blood miała jakiekolwiek szanse na powodzenie?
Z buta i z mecha
Oczywiście, że miała – Shogo broniło się oryginalną stylistyką wyróżniającą się na tle licznej konkurencji, oraz świetnie zrealizowanym gameplayem. Wcielając się w młodego, narwanego pilota mechów Sanjuro Nakabe gracz przeprowadzał dziesiątki krwistych wymian ognia zarówno poruszając się piechotą jak i sterując Mobile Combat Armor – potężnym mechem wyposażonym w szereg śmiercionośnych pukawek oraz opcję błyskawicznej transformacji w pojazd kołowy. Samo sterowanie maszyną na pozór niewiele różniło się od klasycznych, „korytarzowych” etapów - przynajmniej do czasu, aż nie wystrzeliło się pierwszego pocisku w kierunku oddziałów tycich żołnierzy pałętających się wokół naszych stalowych stóp. Moc wyrzutni rakiet czy innych karabinów plazmowych pozwalała poczuć się jak prawdziwa krocząca forteca siejąca spustoszenie wśród szeregów wrogich mechów i czołgów. A uczucie satysfakcji po zadeptaniu kilku tuzinów spanikowanych piechurów – nie do opisania.
Gra olśniewała też za sprawą bardzo zaawansowanej grafiki dzięki autorskiemu silnikowi Lihtech – temu samemu, który napędzał później gry z serii No One Lives Forever. Mimo że kanciaste projekty postaci dzisiaj już mocno trącą myszką, tak design etapów, zwłaszcza tych rozgrywających się na otwartych przestrzeniach do dziś może się podobać.
Manga po amerykańsku
Shogo to bez wątpienia jedna z najbardziej „japońskich” gier wyprodukowanych przez zachodniego developera. Jest to zatem jedna z tych produkcji, w których można się z miejsca zakochać lub szczerze znienawidzić. Zarówno fabuła jak i styl graficzny przesiąknięte są klimatem rodem z tak kultowych serii anime jak Macross czy Gundam. Pokręcona historia, przegięte sceny akcji oraz kiczowaty (ale efektowny!) design mechów sprawiły, że z miejsca zostałem kupiony. Już na początku rozgrywki, odpalając intro i odsłuchując świetnego popowego utworu przypomniałem sobie czasy, gdy jako dzieciak oglądałem Generała Daimosa. Sprawdźcie zresztą sami:
Do mecha i na wroga!
Pomimo siedemnastu lat na karku Shogo pozostaje jedną z najbardziej grywalnych strzelanin w jakie miałem przyjemność zagrać. Wielka szkoda, że ogromny sukces Half-Life'a zniweczył plany Monolithu na wypuszczenie dwóch dodatków, które były w planach. Cóż, pozostaje nam cieszyć się świetnym oryginałem. Zapomnijcie o Lost Planet czy MechWarrorze – jeśli macie ochotę uczestniczyć w efektownych pojedynkach trzydziestometrowych robotów istnieje tylko jeden słuszny wybór.
Piotr Kistela
0 komentarze:
Prześlij komentarz