Adres facebook

środa, 29 lutego 2012

LAUREACI WIELKIEGO PRZEDWIECZNEGO KONKURSU!

Szanowni Konkursowicze... Mamy zamiar wystawić Wasze nerwy na próbę. Z grubo ponad setki prac wybraliśmy 22 laureatów (lista na planszy poniżej). Wciąż jednak nie zapadła ostateczna decyzja o zwycięzcy. Walka jest niezwykle wyrównana, teksty znakomite, a my w redakcji rozkładamy je dosłownie na czynniki pierwsze, analizując każdy element. Ze wspomnianych 22 tekstów chcemy wybrać trzy. Tylko jeden trafi do antologii "Cienie spoza czasu", dwa kolejne chcielibyśmy opublikować w czasopiśmie "Coś na progu". Wymienione prace podobają nam się jednak tak bardzo, że pozostałym 19 laureatom złożymy mailowo specjalną propozycję współpracy... Lista trzech zwycięskich tekstów zostanie zamieszczona na naszej oficjalnej stronie internetowej, która pojawi się w sieci we wtorek (6 marca) oraz na profilu FB Wydawnictwa i blogu "Coś na progu" (także 6 marca).



wtorek, 28 lutego 2012

Już jest! Okładka pierwszego numeru czasopisma "Coś na progu"

Prace nad pierwszym numerem czasopisma nieco się wydłużyły, ale premiera już naprawdę lada chwila. W piątek CNP01 leci do drukarni, więc połowie przyszłego tygodnia będziemy mieli je w garści. Razem z pismem pojawi się strona internetowa, poprzez którą każdy bezproblemowo zamówi pierwszego "Cosia". Tymczasem zamieszczamy finalną okładkę autorstwa znakomitego Michała Oracza.
 

niedziela, 26 lutego 2012

Coś na progu recenzuje: "Amerykański wampir" (Stephen King, Scott Snyder, Rafael Albuquerque)

Podwórkowa prawda, że made in USA jest lepsze niż made in reszta świata zdaje się przyświecać buńczucznym deklaracjom Scotta Snydera i Stephena Kinga, że wnet pokażą niedowiarkom, co to znaczy prawdziwy wampir. Zdegradowany do roli maskotki popkultury, ten czy inny krwiopijca o tępawych zębach dawno już przestał i straszyć, i choćby interesować miłośników gatunku, dla którego potrzeb się narodził. Te dzieci nocy już dawno ośmieszyło kino i literatura, wbito im kołek, zakopano sześć stóp pod ziemią i splunięto na grób. Kto miał więc sięgnąć po łopatę, zatrzeć ręce i wykopać gnijącego, śmierdzącego już trupa, jak nie dwóch zapaleńców zza oceanu, którzy z horrorem są za pan brat. Snyder, ten mniej znany kolega z duetu, ma już niemałe doświadczenie komiksowe, więc taką, bliską mu formę, zaproponował Kingowi. Tamten, jak wiadomo, mało której okazji przepuści, także na propozycję tchnięcia nowego życia w wampira za pomocą dymków i obrazków przystał entuzjastycznie.
Zapowiedź, że ich wspólny komiks przywróci opowieściom wampirycznym grozę i należytą powagę, należy jednak włożyć między bajki, bo choć „Amerykański wampir” to dzieło istotnie satysfakcjonujące, przeznaczone jest w gruncie rzeczy dla młodzieży. Mimo że autorzy twierdzą inaczej, projekt ten płynie z falą, zamiast iść pod wiatr. Zgoda, próżno na kolejnych stronach szukać wymuskanych młodzieniaszków z wystającymi kłami, którzy bajerują amatorki nocnych i mocnych wrażeń, lecz żywot Skinnera Sweeta to historyjka jakich wiele. Nie oznacza to wcale, że nużąca czy mało dla czytelnika atrakcyjna, wręcz przeciwnie – mknie się przez „Amerykańskiego wampira” szybko i bezboleśnie. I może w tym właśnie tkwi problem komiksu, bowiem nie ma w nim nic, co mogłoby przyciągnąć na dłużej, a szanse przecież były dwie, gdyż i Snyder, i King, w tym estetycznie wydanym tomie zmieścili po jednej fabule. Równolegle biegną więc dwa wątki: jeden dotyczący Sweeta (autorstwa Kinga), bandyty i rabusia działającego pod koniec dziewiętnastego wieku, który w wyniku szczęśliwego przebiegu wypadków zyskuje wampiryczne życie; drugi to historia dziewczyny imieniem Pearl (pióra Snydera), która w Los Angeles lat dwudziestych ubiegłego wieku próbuje wiązać koniec z końcem, a jej życie zmienia się nieodwracalnie, kiedy zostaje wciągnięta w porachunki pomiędzy wiecznie żyjącym Sweetem a jego europejskimi adwersarzami.

King ujawnia swoje fascynacje westernem, choć Dziki Zachód wydaje się w tym przypadku jedynie scenografią, bo prawdziwym tematem jest geneza nowego rodzaju wampira – tego made in USA. Sweet potrafi chociażby chodzić za dnia bez uszczerbku na zdrowiu, góruje sprawnością fizyczną nad jego stwórcami ze Starego Kontynentu, no i jest wybitnie niemiłym gościem, choć potrafi pokazać serce, o czym dowiadujemy się z części napisanej przez Snydera. Sweet pomaga Pearl, podaje jej swoją krew, by ta mogła rozprawić się ze swoimi oprawcami już jako wampir. Podsumowując –  w jednym tomie otrzymujemy wampiryczne rape&revenge oraz klasyczną opowieść o zemście w świecie kowbojów i dyliżansów. Panowie scenarzyści niezbyt się więc wysilili, choć znalazło się w komiksie kilka niezłych zabiegów, jak rama fabularna dla biografii Sweeta, którą jest popularna powieść groszowa, czy wampiryczny biznes filmowy, ale pierwsze wydanie zbiorcze „Amerykańskiego wampira” zdaje się jedynie wprawką przed czymś większym, wstępem do obiecywanej, oby nieco dojrzalszej, epopei. Za to niezmiennie świetny jest Rafael Albuquerque, którego kreska, szczególnie w części pisanej przez Kinga, znakomicie oddaje klimat opowieści – mocne, wyraziste, ze smakiem pokolorowane rysunki.

„Amerykański wampir” pozostawia niedosyt, a raczej ssące uczucie głodu. Przy całym szumie, który wywołała kolaboracja Kinga z komiksiarzami, faktyczna wartość dzieła zeszła na dalszy plan. I mimo tego, że jest ona warta swojej ceny, nie potwierdza deklaracji Snydera i Kinga. Wampir nadal leży w ziemi, jedynie zaczyna nieśmiało podrygiwać.

czwartek, 23 lutego 2012

Coś na progu recenzuje: "Dziewczyna z tatuażem" (David Fincher)

David Fincher na jakiś czas zrezygnował z walki o nagrodę akademii filmowej i skupił się na tym, co umie robić najlepiej. Jego ponura, wysokobudżetowa adaptacja światowego bestselleru Stiega Larssona, „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, to mocny dowód na to, że w amerykańskim świecie filmowym są reżyserzy, którzy potrafią tworzyć dobre thrillery. „Dziewczyna z tatuażem”, która trafiła do kin ponad dwa lata po szwedzkiej adaptacji, od samego początku wzbudzała kontrowersje. Wbrew wszystkim zarzutom, dzięki maestrii reżyserskiej Davida Finchera i doskonałej roli Rooney Mary, amerykańska wersja nie zawodzi oczekiwań i oddaje ducha powieści.

Nawet jeśli nie można powiedzieć, że żyjemy w złotych czasach amerykańskiego kina, to trudno nie dostrzec, że reżyserzy tacy jak Paul Thomas Anderson, Steven Soderbergh, Richard Linklater, Todd Haynes, Quentin Tarantino i właśnie David Fincher od lat starają się przemycić trochę autorskich wizji do nastawionego na zysk Hollywoodu. David Fincher, od czasu niesłusznie niedocenianego debiutu reżyserskiego (trzecia część „Obcego”), uważany był przede wszystkim za wirtuoza obrazu. Choć „Dziewczyna z tatuażem” pod wieloma względami z nawiązką potwierdza tę tezę, to tylko nieuważni odbiorcy mogliby zaszufladkować go jedynie jako mistrza formy. Reżyser ma bowiem na koncie zarówno konwencjonalne, mainstreamowe thrillery z mocną obsadą aktorską (Gra, Azyl) oraz doskonałe, wyznaczające nowe sposoby podejścia do tematyki seryjnych morderców produkcje (Siedem, Zodiak), jak i ambitne, melancholijne dramaty (Ciekawy przypadek Benjamina Buttona, The Social Network). Najnowszy obraz nawiązuje bezpośrednio do pierwszej i drugiej kategorii, z którą Fincher jest głównie utożsamiany. I mimo tego, że „Dziewczyna z tatuażem” nie jest tak błyskotliwa jak „Siedem”, ani tak fascynująca jak „Zodiak”, nie powinna zawieść widza szukającego wciągającej historii i mocnych wrażeń.

Szwedzki przepis po amerykańsku
Dziennikarz Mikael Blomkvist (Daniel Craig) przeżywa najgorszy okres w swoim życiu. Po tym, jak przegrał sprawę o zniesławienie znanego biznesmena, skazany jest na zawodową banicję. Wszystko jednak zmienia się w momencie, gdy nieoczekiwanie dostaje propozycję pracy u Henrika Vangera (Christopher Plummer), starego przemysłowca, pochodzącego z potężnej niegdyś rodziny. Vanger, w zamian za wyjątkowo duże honorarium, chce by Blomkvist zbadał rodzinną tajemnicę zaginięcia 16-letniej bratanicy Harriet. Senior ostrzega dziennikarza, że jego zadanie nie będzie należeć do przyjemnych - „Będzie pan prowadził dochodzenie wśród najbardziej bezwzględnych, upartych i zepsutych ludzi na świecie. Mojej rodziny…”

Gdy podano do wiadomości, że David Fincher ma nakręcić pierwszy tom trylogii „Millenium”, fora internetowe zaczęły buczeć z niezadowolenia. Wielu krytykowało Hollywood za brak własnych pomysłów i ciągłe tworzenie kolejnych wersji istniejących już filmów. Nawet poważani krytycy i reżyser szwedzkiej adaptacji, Niels Arden Oplev, błędnie zaklasyfikowali obraz Finchera jako remake. „Dziewczyna z tatuażem” jest po prostu drugą adaptacją filmową tej samej książki. Jak w takim razie wersja amerykańska ma się do powieści? Dla widzów znających dzieło Larssona już tempo narracji filmu może wydać się błyskawiczne. Dla porównania – pierwsze sto dwadzieścia stron zostało opowiedziane w kwadrans. Niektórzy krytycy amerykańscy właśnie na ten element zwracali szczególną uwagę. Według nich scenariusz powstały na podstawie dość średniej pod względem literackim książki został znakomicie napisany. Przede wszystkim zepchnięto na dalszy plan wątek z biznesmenem Wennerströmem, co automatycznie stłumiło polityczno-ekonomiczny wydźwięk opowieści. Zrezygnowano także z naciąganego moim zdaniem romansu Blomkvista z ponad 50-letnią Cecillią Vanger, kuzynką zaginionej kobiety. Zmiany nastąpiły też w samym wyjaśnieniu zagadki Harriett.

Oskar wędruje do… Ronney Mary!
Wśród nominowanych w tym roku do Oskara za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą nie mogło zabraknąć kreacji Ronney Mary. Pomimo iż ma nikłe szanse na otrzymanie statuetki, to sama nominacja jest niemałym wyróżnieniem. Jej rola wyzywającej, biseksualnej, aspołecznej hakerki, wyglądającej jak skrzyżowanie subkultury gotyckiej z cyberpunkową, słusznie zebrała bardzo pochlebne opinie. Scenarzysta Steven Zaillian poprzez dopisanie kilku scen, których nie znajdziemy w powieści oraz uczynienie z bohaterki kobiety bardziej wylewnej, znacząco wyeksponował postać Salander. Charyzma w kreacji Mary jest tak duża, że właściwie każdy inny bohater w filmie przy niej blednie. Warto jednak docenić także Daniela Craiga, który swoją rolą potwierdził, że ciągłe porównania z Jamesem Bondem są jedynie wyrazem uszczypliwości ze strony markotnych krytyków i widzów. Jako przygaszony Mikael Blomkvist sprawdza się bowiem całkiem przekonywająco.

Nowa femme fatale?
Lisbeth Salander to jedna z najbardziej intrygujących postaci literackich XXI wieku. Wpisuje się w co raz powszechniejszy ostatnio model kobiety silnej, piekielnie inteligentnej, nie ustępującej na żadnym polu płci męskiej. Salander niewiele ma z Lary Croft lub Ellen Ripley. Jest zupełnie innym typem bohaterki – geniuszem mścicielem, który bezlitośnie niszczy mężczyzn stosujących przemoc wobec kobiet. Jej zimna, niewzruszona powierzchowność i antypatyczna osobowość jest swego rodzaju mechanizmem obronnym, który w każdej chwili może przerodzić się w zabójczo skuteczny atak. Dzięki wyrazistej kreacji Ronney Mary ma szansę stać się nową ikoną kina, nową femme fatale. Już dla niej samej warto obejrzeć „Dziewczynę z tatuażem”.

Brak statuetki za ostatnie dzieło Finchera „The Social Network”, uznane jednogłośnie przez znawców za dzieło wybitne, może być odpowiedzią na pytanie, dlaczego reżyser wrócił do kina gatunkowego i sięgnął po trylogię „Millenium”. „Dziewczyna z tatuażem” to solidne filmowe rzemiosło, pełne rozmachu i dynamiki. Poprzez niewyjaśnioną zagadkę zamożnej rodziny widz odkrywa brutalny świat, w którym opiekun społeczny nie tak bardzo różni się od seryjnego mordercy.

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” to jeden z najpopularniejszych szwedzkich kryminałów XXI wieku. Książka mimo iż napisana jest niezbyt wyszukanym językiem, dzięki intrygującej fabule, mocno wciąga czytelnika. Co więcej, jest też wymarzonym materiałem do przeniesienia na duży ekran. Choć Szwedzi pierwsi sfilmowali dzieło Stiega Larssona, to według mnie z ekranizacją lepiej poradzili sobie Amerykanie. Korzystając z ośmiokrotnie większego budżetu, dobrego scenariusza, ciekawszych aktorów oraz ogromnego doświadczenia, Fincher zrobił to co do niego należało – nie zepsuł książki. Teraz pozostaje oczekiwanie na dwie kolejne odsłony trylogii, w której rządzić będzie wyłącznie Lisbeth Salander.

  
Kamil Dachnij

niedziela, 12 lutego 2012

Coś na progu prezentuje: "Inny rodzaj wampa: Carmilla i jej siostry" (fragment artykułu)

Krokami Wielkiego Przedwiecznego zbliża się premiera pierwszego numeru czasopisma "Coś na progu". Startujemy w drugiej połowie lutego. Lada chwila dostępna będzie także oficjalna strona internetowa, możemy więc zaprezentować Wam zapowiedzi poszczególnych tekstów, które znajdą się w "Cosiu #1". Tym razem będzie to fragment znakomitego artykułu na temat wampirzyc, które wysysają inne wampirzyce... Skąd wywodzi się motyw lesbijskiej miłości spod znaku ostrych kłów i czy warto obejrzeć takie filmy, jak: Vampyros lesbos”, czy „Daughters of Darkness: Lesbian Vampire Tales? O tym wszystkim przeczytacie w tekście Łukasza Buchalskiego.

Krew, róże i kształtne piersi
Dalsza kariera „Carmilli” jest o tyle fascynująca, że przemysł filmowy, który z takim powodzeniem eksploatuje Drakulę, wydaje się nie radzić sobie z prostą, intymną historią wampirycznej lesbijki. Przykładem może być luźno oparty na prozie Le Fanu „Vampyr” Carla Dreyera (1932), który całkowicie pomija podteksty seksualne. Z kolei nakręcony w 1960 r. film „Et mournir de plasir” Rogera Vadima (szerzej znany pod tytułem „Blood and Roses”) wszelki homoerotyzm zamyka na poziomie estetyki. W sferze uczuciowej głównym obiektem pożądania staje się niezbyt sympatyczny Leopoldo, którego zazdrosna kuzynka, będąca wampirzycą, czyha na życie jego narzeczonej.

Wierniejszą adaptacją noweli są „Wampiryczni kochankowie” (1970) kultowego studia Hammer, z charakterystyczną Ingrid Pitt w roli Carmilli. Niestety, niezbyt wyrafinowany sposób realizacji, z którego słynie ta angielska wytwórnia sprawia, że produkcja ta zachwyci dziś jedynie koneserów kiczu. Bijące sztucznością dekoracje i teatralna gra aktorów dają efekt niezamierzenie komiczny, zaś wisienką na torcie jest postać Emmy (odpowiednik Laury). Nie tylko sprowadzono ją do roli damy w opałach, ale można wręcz przypuszczać, że odtwórczynię jej roli dobrano raczej pod kątem kształtnego biustu niż aktorskich umiejętności.

„Wampiryczni kochankowie” to pierwsza część tzw. „Trylogii Karnsteinów”, do której należą także „Lust for a Vampire” (1971) oraz „Twins of Evil” (1972). W pierwszej z nich, odrodzona wampirzyca, którą gra Yutte Stensgaard podszywa się pod uczennicę szkoły dla dziewcząt, druga zaś traktuje o losach jej zdeprawowanego męskiego potomka. Podobnie jak w uprzednio przytaczanych ekranizacjach, charakterystyczne dla nich jest, jakby wstydliwe kamuflowanie motywów lesbijskich O ile w pierwszy z filmów pokazuje wprawdzie słabość Carmilli do krwi młodych dziewcząt, to ostatecznie twórcy każą jej wdać się w romans z mężczyzną. W drugim filmie z tego cyklu, dzieło Le Fanu jest już tylko pretekstem do opowiedzenia zupełnie niezwiązanej z nim historii, której centralnym elementem są dwie bliźniaczki grane przez ówczesne dziewczyny z rozkładówki , Mary i Madeleine Collins...

Łukasz Buchalski
(Cały artykuł znajduje się w "Coś na progu" #1)

Coś na progu recenzuje: "Straceni" (Jack Ketchum)

Jednym ze stałych felietonistów czasopisma "Coś na progu" został Bartek Czartoryski - krytyk filmowy, tłumacz literacki, który stale publikuje między innymi w "Kinie", "Filmie", "Dzienniku" i "Nowej Fantastyce", a także mediach internetowych (Onet.pl, Filmweb). Zapraszamy do zapoznania się z jego recenzją słynnej powieści grozy Jacka Ketchuma, pt. "Straceni" (wyd. Papierowy Księżyc). Premierowe opowiadanie Jacka Ketchuma znajdziecie w drugim numerze "Coś na progu" (maj 2012).   

Kim są "Straceni"?

Rye Pye, bohater powieści Jacka Ketchuma „Straceni”, z pewnością jest nieodrodnym dzieckiem swoich czasów, co zdaje się potwierdzać geneza tytułu książki. "Straceni" to młodzi ludzie, których najlepsze lata życia przypadły na szóstą dekadę dwudziestego wieku, zdominowaną w Stanach Zjednoczonych przez niebezpieczne kontrasty. Z jednej strony trwająca w Wietnamie wojna, z drugiej hasła wolnej miłości, a gdzieś pośrodku tego wszystkiego - rodzina Charlesa Mansona w obłąkańczym, krwawym szale nadająca upiornego znaczenia "latu miłości". 

"Straceni", bo rozbici, opuszczeni, zwyczajnie znudzeni - nastolatkowie, którzy nie trafili na azjatycki front. W kontekście młodzieżowej rewolty i degrengolady politycznej, w erze, gdzie symbolem jest kwiat włożony w lufę karabinu, Ray Pye wydaje się nie mniej zagubiony niż pogardzani przez niego ludzie. Pełna kontrastów postać, której chcemy współczuć, lecz która się przed tym współczuciem wzbrania; mgliste odbicie nastoletniego łobuza w krzywym zwierciadle lat sześćdziesiątych. 

Oczywiście, jak to u Jacka Ketchuma, wszystko posunięte jest do skrajności, lecz nadal wygodnie mości się w granicach psychologicznego prawdopodobieństwa. Przecież nie mogło być inaczej, skoro "Straceni" ocierają się o "true crime", historię prawdziwych zbrodni, opartych na życiorysie Charlesa Schmida, seryjnego mordercy. Tak jak Pye w "Straconych", tak też i Schmid, dzięki przystojnej aparycji, podkreślonej jedynie delikatnym makijażem, cieszył się ogromnym powodzeniem u kobiet. Jedyny "defekt" w postaci niskiego wzrostu, obaj panowie, Pye i Schmid, korygowali w ten sam sposób - pakując sobie zgniecione puszki po piwie do kowbojskich butów. Nazwany później "efektem flecisty z Hamelin", urok obu mężczyzn pozwalał im zdobyć pełne zaufanie przyszłych ofiar.

"Straceni" nie są opowieścią o morderstwach, lecz o mordercy, a Ketchum doskonale orientuje się, na czym polega różnica. Z właściwą sobie finezją, korzystając ze znakomicie wykształconego zmysłu obserwacji, rozpisuje portrety psychologiczne wszystkich obecnych w powieści bohaterów, czyniąc z niej zarówno obyczajowy dramat policyjny, dokumentację nastrojów lat sześćdziesiątych, oraz specyficzny, bezkompromisowy rodzaj thrillera. Z pewnością książka Ketchuma zaskoczy odbiorców poprzednich powieści Amerykanina wydanych w naszych kraju, wszak jego słynna "Dziewczyna z sąsiedztwa" była wariacją na temat "Władcy much" Williama Goldinga, przemieszaną z urokiem kingowskiego "Ciała" i dawką bestialskiej przemocy, a "Poza sezonem" czerpała z dorobku najbrutalniejszych filmowych horrorów, powstałych po zniesieniu kodeksu Haysa w 1967 roku. 

Jack Ketchum to autor niezwykły, nietuzinkowy, nie wystarcza mu jedna gatunkowa nisza, do której z uporem maniaka próbuje się go wrzucić, żadna przylepiona etykietka nie odda w pełni talentu tego pisarza – kto wie, czy nie jednego z najważniejszych obecnie twórców prozy w Stanach Zjednoczonych. "Straceni" to jego najdojrzalsza książka, w której wyraża się esencja literatury firmowanej nazwiskiem Jack Ketchum – literatury boleśnie prawdziwej.

(Tekst ukazał się pierwotnie w czasopiśmie "Lśnienie, nr 3)

Coś na progu recenzuje (gra wideo "The Darkness" - część pierwsza)

Ciemność płonie...

Ponure, mroczne historie zawsze były nośnym tematem dla twórców gier video. Wystarczy wspomnieć o tak słynnych seriach jak „Max Payne”, „Condemned” czy „Silent Hill” . Jest jednak gra, która moim zdaniem deklasuje je wszystkie. Panie i panowie – zanurzcie się w Ciemność.

Hitman z piekła rodem
The Darkness” bazuje na komiksie wykreowanym w latach dziewięćdziesiątych  przez Marca Silvestria, Gartha Ennisa oraz Davida Wohla. Papierowy oryginał w kilku krajach (nawet w Polsce) zyskał sobie wielu fanów i aż dziwne, że na wirtualną adaptację musieliśmy czekać do 2007 roku. Głównym bohaterem jest Jackie Estacado – pracujący dla mafii zabójca, w którym budzi się pradawna istota żyjąca w jego rodzinie od pokoleń. Obdarzony szeregiem straszliwych mocy bohater wyrusza w podróż by zemścić się na swych dawnych pracodawcach, którzy z pewnych powodów postanowili się go pozbyć. Głupcy, nie wiedzieli na co się piszą…

Mroczno, mroczniej, „The Darkness”
Na wyjątkowość tej gry składa się kilka czynników, jednak bezdyskusyjnie najważniejszym jest jej wyjątkowy klimat - niełatwo znaleźć tak ponurego i smutnego w swoim wydźwięku fpsa. Dużą rolę odgrywa wszechogarniający mrok (tytuł wszak zobowiązuje) oraz wspaniały design odwiedzanych przez bohatera miejsc. Chłodne, wyludnione ulice, obskurne stacje metra czy opuszczony sierociniec, to lokalizacje, będące ukłonem w stronę miłośników klimatów noir, a im dalej w las tym ciekawiej. Co powiecie bowiem na wizytę w… zaświatach? Droga, jaką twórcy wybrali projektując to miejsce jest naprawdę intrygująca. Wyobraźcie sobie, że piekło które czeka na grzeszników jest odzwierciedleniem najgorszych koszmarów, jakich doświadczyli za życia. Nie zdradzę do czyjej wizji zaświatów trafia bohater, ale zapewniam, że jeśli lubicie twórczość Lovecrafta, czy Clive’a Barkera, to będziecie zachwyceni. Różnorodność wszystkich napotkanych miejsc, łączy jedno: smutek i chłód. Mroczny klimat doskonale oddaje stan duszy Jackiego, zmagającego się z nienawiścią wobec żyjącej w nim istoty.

Jesteś moją marionetką. Niczym więcej”
Kto więc wygrywa? Ciemność. Istota zła do szpiku kości, ale jednocześnie szalenie intrygująca, Trudno bowiem zrozumieć jakie są jej motywacje – czy chce zawładnąć Ziemią, zniszczyć wszechświat, czy tylko zabawić się kosztem głównego bohatera? A może chodzi jedynie o… przetrwanie? . Próżność bijąca z każdego zdania, wypowiedzianego przez Ciemność i namacalna wręcz pogarda wobec ludzi… Do gracza szybko dociera, że mamy tu do czynienia z bytem niezwykle starym, i niezwykle potężnym. Ogromna w tym zasługa Mike’a Pattona, (tak, tego z Faith No More), który użyczył bestii swego głosu, co zaowocowało jedną z najlepszych kreacji voiceover w historii gier video.

Co ciekawe, przez całą grę korzystamy z mocy Ciemności, używamy jej z pozoru we własnych celach, ale czujemy, że to nie zmierza do niczego dobrego – chociaż to Jackie ma kontrolę nad ciałem, to nie on pociąga za sznurki... Fakt ten nie przeszkadza jednak graczom w tym, aby cieszyć się możliwością korzystania z szeregu specjalnych, fantastycznych ataków, które wzbudzają strach w szeregach przeciwników.

Podziwiaj moją moc”
W większości fpsów gracz jest rzucany na żer armii demonów, kosmitów i innego plugastwa. W „The Darkness” sprawy mają się inaczej – w tej grze to my jesteśmy bestią a naszymi przeciwnikami prawie zawsze są zwykli ludzie. Zabawa jest przednia – wyrywanie serc, wsysanie wrogów za pomocą czarnej dziury, czy przegryzanie tętnic ostrymi zębami wyrastającymi z macek – to tylko niektóre z atrakcji. Na szczęście poziom trudności gry jest odpowiednio wyważony, dzięki czemu rozgrywka jest bardzo wymagająca od początku aż po finał.

Ciemność razy dwa
Sequel „The Darkness” właśnie trafił na sklepowe półki. Teoretycznie powinienem skakać z radości…, ale warto zaznaczyć, że twórcy „jedynki” nie byli zainteresowani stworzeniem kontynuacji, więc wydawca powierzył losy Jackiego w ręce panów ze studia Digital Extremes. Takie roszady niestety zazwyczaj kończą się źle, a przetestowanie dema tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. „The Darkness II” będzie co prawda bardziej dynamiczne i brutalniejsze (polecam zwiastuny na youtube ), Mike Patton ponownie wystąpił w roli Ciemności, a za scenariusz odpowiada sam Paul Jenkins… Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale wydaje mi się, że gdzieś po drodze twórcom umknęło to „coś”, co czyniło oryginał wyjątkowym. Sytuacji nie ratuje nawet klimatyczna oprawa w stylu cell shading, która nadaje grze bardziej oryginalnego charakteru. To oczywiście tylko wstępne prognozy i naprawdę mam nadzieję, że się mylę. Zresztą, wszystko szybko stanie się jasne. Recenzja na blogu „Coś na progu” już niedługo... 

Piotr Kistela 

Szukaj