Adres facebook

piątek, 17 października 2014

PULP HORROR: TerrorVision, here we come ("TerrorVision", 1986)



Mamy lata 80. Gdzieś w długiej i szerokiej Ameryce (choć Bogiem a prawdą film „TerrorVision” został nakręcony we Włoszech) poznajemy kolejnego faceta, który życie ma u swych stóp. Stanley Putterman to człowiek szczęśliwy, bo posiadający. Istny król życia, którego motto brzmi: „Pleasure palace, here we come”. Mimo zaledwie trzydziestu paru lat na karku zdążył skompletować wszystkie niezbędne człowiekowi dobra materialne (z jacuzzi włącznie). Stanley posiada również rodzinę, której nie powstydziłby się żaden porządny Amerykanin. Powiedziałbyś, że o nic już Stanley martwić się nie musi. 

Dojrzewającą córką zajmuje się stacja MTV wraz z napalonym długowłosym gorylem imieniem O.D. – problem z głowy. Najstarszy z domowników, Dziadek i młody syn Stanleya, Sherman to równie samowystarczalny duet: żyją w swoim świecie militariów i science-fiction, więc Stanleyowi nie wadzą. Natomiast żona Stanleya to przykładna ruda suka, opętana fitnessem i własną głupotą. Pomyślisz, że rodzinie tej brakuje jedności, jakiejś jedności zainteresowań? Błąd! Wszystkich Puttermanów łączy miłość do telewizji. Niestety, życie jest pełne paradoksów, dlatego więc to właśnie przez odbiornik TV do ich domu dostanie się intruz...

Słynny serwis krytyki filmowej „Zgniłe pomidory” uznał „TerrorVision” za w stu procentach zgniły. W box office przy tytule „TerrorVision” figuruje godna politowania liczba 320,256 $. 1986 to niewątpliwie rok narodzin wielkich filmowych hitów, takich jak „Obcy  decydujące starcie”, „Blue Velvet”, „Top Gun”, „Imię róży”, „Mucha”…  Nie oszukujmy się  „TerrorVision” raczej nie grozi nieśmiertelność, którą przepowiada się jego boskim rówieśnikom. Tym bardziej jednak śpieszmy się kochać ten film! Gdy już włączycie rzeczoną produkcję klasy B z pogranicza science-fiction, horroru, komedii, czy kina familijnego, po prostu nie bądźcie zbyt zszokowani…


Zamiast sylwetki Stanleya bowiem pierwsze kadry „TerrorVision” ukażą Wam pustynny krajobraz opatrzony podpisem: „Planeta Pluton – Dział Sanitarny – Jednostka Utylizacji Mutantów” (Pamiętacie USS Enterprise ze „Star Treka”? Obróćcie odbiornik do góry nogami, a wasze wspomnienie ożyje ;)). Potem, lekko zapewne rozbrojeni dziwacznością reżyserskiej wizji, zauważycie, jak jeden kosmiczny stwór (niemalże elegant) wysyła drugiego (ten drugi natomiast przypomina wielkie zwierzę) w międzygalaktyczną podróż. Jako wiązkę świetlistych promieni – jak wiecie, w tym stanie skupienia podróżuje się najłatwiej. Wiązka ta ze wściekłą prędkością odbija się od kolejnych ciał niebieskich, by wreszcie rzucić się prosto na Was, odbiorców… Ziemian. Kości zostały rzucone, witamy w filmie „TerrorVision”! W momencie zderzenia wiązki promieni z Waszym ekranem zostajecie uprowadzeni przez jedną z bardziej hipnotyzujących ścieżek dźwiękowych, jakie w życiu słyszeliście, czyli  piosenkę „Terrorvision” autorstwa art rockowej kapeli The Fibonaccis.

Szalona piosenka otwierająca „TerrorVision” ucichnie, gdy znajdziecie się wreszcie w domu Stanleya. Zapowiada się kolejny niepozorny wieczór w życiu Puttermanów, reprezentantów klasy średniej, by nie powiedzieć głęboko przeciętnej. Stanley i jego wierna ruda żona wybierają się na towarzyskie spotkanie. Dwójka dzieci i dziadek nie oponują ani przez moment – oznacza to przecież dwóch kandydatów do pilota mniej. Jakim sposobem nadchodząca uczta na kanapie z „television” ni z tego ni z owego zamieniła się w tytułowe „terrorvision”? Ot, przypadek, jakich wiele: Stanley i facet z serwisu gawędzą nad nową anteną satelitarną Puttermanów, aż tu nagle… Znane nam promienie z Plutona zostają przyciągnięte przez wyżej wymienioną antenę i od tej pory nic nie jest takie samo. Odbiornik jakoś udało się naprawić, małżeństwo Puttermanów poszło w świat, tymczasem w domu zaczyna grasować wielkie, krwiożercze bydlę z planety Pluton, które dostało się do telewizyjnego odbiornika, aby się w nim odrodzić, a następnie wyjść – bardziej wściekłe niż kiedykolwiek wcześniej. 



To, co potwór z kosmosu wyczynia z tkankami swoich kolejnych ofiar, można porównać chyba tylko do epickiej ohydy z filmu „Martwica mózgu” Petera Jacksona… Reżyser filmu, podobnie jak kosmiczne bydlę, nurza się w okropieństwach tego świata. Perspektywa, z jakiej Ted Nicolau przygląda się bohaterom swojego filmu, to satyra jak się patrzy. Satyra na amerykańskie społeczeństwo. Dziadek – ześwirowany wielbiciel twardego, żołnierskiego żywota, który w swym uwielbieniu życia na krawędzi posuwa się nawet do jedzenia jaszczurek. Chłopaczek Suzy, imieniem O.D. – bryła młodocianego mięsa, obwieszonego pieszczochami, w koszulce z napisem W.A.S.P. (tak, tak, to ta sama kapela, która na jednym ze swoich koncertów poćwiartowała martwego prosiaka). Stanley i jego małżonka – para nowobogackich pieszczochów, których chuci nie zaspokoiłby nawet genialny Salvador Dali:


Podobnie zresztą jest z parą swingersów, którą Puttermanowie sprowadzają do siebie w wiadomych celach. Zaryzykować można stwierdzenie, że brutalne mordy popełniane przez potwora przynoszą panu Nicolau niejaką satysfakcję. Nicolau po prostu swoich postaci nie lubi i ratunku dla dzieci Puttermanów (jedynej dwójki, nad którą lituje się krwiożerczy reżyser) zdaje się upatrywać w eksterminacji starszej części otoczenia. Krucjata prowadzona jest w sposób sprytny, a potwór z kosmosu wyposażony został w różne ciekawe umiejętności, np. potrafi podszywać się pod świeżo zjedzone ofiary. Najmocniejszy podział młodzi-starzy rysuje się w scenie, gdy zgorszeni Sherman i Suzy odnajdują swoich rodziców, dwójkę ich „przyjaciół” i (gwóźdź programu) Dziadka – w jednym łóżku, wciąż zajętych rozpustą, a jednak już martwych, odtwarzanych jedynie przez figlującego potwora. Znamienne też, że przez większość filmu mały Sherman jest jedyną postacią, która potrafi dostrzec zagrożenie, jakie niesie ze sobą telewizja – co prawda bardzo wymowne, bo obleczone w postać potwora z Plutona. Niemniej to Sherman jest ze wszystkich najbardziej przenikliwy. Tym bardziej, że Dziadek zidentyfikował intruza jako zwykłego włamywacza.

Nicolau przez chwil parę doskonale bawi się konwencją spotkań ludzi z kosmitami, odwracając na nice sympatyczne marzenie ze Spielbergowskiego „E.T.” (powstałego 4 lata przed „Terrorvision”, w roku 1982) o niewinnej przyjaźni Ziemianina z Kosmitą. Sherman, Suzy i O.D. zyskują sobie na moment życzliwość potwora. Zdążą zapoznać go z trzema najważniejszymi według nich osiągnięciami ludzkości: jedzeniem, muzyką (w stylu W.A.S.P., rzecz jasna) i telewizją. Ich zauroczenie postacią potwora nie trwa zbyt długo. Jako dzieci Ameryki, w mig zaczynają się zastanawiać, w jaki sposób na kontakcie z potworem zarobić. Najlepiej grube miliony. Cztery lata młodszy od E.T. kosmita okazuje się dużo bardziej agresywny, natomiast amerykańska młodzież zdecydowanie bardziej nastawiona na osiągnięcie zysku aniżeli zawiązanie międzyplanetarnej przyjaźni.



Film ogląda się dobrze. Pomysł na historię jest niewątpliwie absurdalny, wręcz niedorzeczny, więc siłą rzeczy przyciąga uwagę odbiorcy. Ujęcia nie są zbyt wymyślne, do złudzenia przypominają plany tego czy innego obyczajowego serialu, w prosty sposób utrzymując naszą uwagę w ryzach. Postaci to raczej proste klisze z amerykańskiego społeczeństwa, odpowiednio skarykaturyzowane, do zagrania których wielkiego kunsztu aktorskiego również nie potrzeba. Sadystyczną przyjemność może sprawić Wam obserwowanie tego, jak ci żałośni bohaterowie męczą się z tym, co obce, wściekłe i groźne. Grom erotycznych aluzji (zazwyczaj przemycanych w programie „Medusa” – ulubionym małego Shermana), polowanie na potwora, a wreszcie, pod koniec filmu, katastroficzna scena skalpowania Białego Domu (tak, tak, zagłada Ziemi jest bliżej niż myślicie) – wszystko to tworzy wbrew pozorom dość konsekwentną wizję. Jeśli zgubiliście wasz bilet do opery na dzisiejszy wieczór, otwórzcie sobie piwo i zmieszajcie je z przedstawionym wyżej koktajlem pana Nicolau. Ile butelek zdołacie wypić w 83 minuty?

Główny

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj