Adres facebook

poniedziałek, 6 lutego 2012

Coś na progu recenzuje ("The Thing" 2011 - reż. Matthijs van Heijningen Jr.)

Wiadomość o tym, że kultowy horror „Coś” Johna Carpentera ma się doczekać prequela przeraziła jego liczną grupę wielbicieli. Pytania nasuwały się same – po co dopowiadać historię, która tego nie potrzebuje? Czy film sprosta ogromnym oczekiwaniom otaczających go kultem wielbicieli? Była już przecież znośna literacka adaptacja, pojawiła się komiksowa seria wydana przez „Dark Horse”, a jeśli komuś mało – w ręce fanów trafiła także całkiem udana gra komputerowa, rozwijająca filmową fabułę...

Żyjemy w czasach artystycznej retro manii, w której zarówno twórcy muzyczni jak i filmowi czerpią pełnymi garściami z dokonań poprzednich dekad. W 2011 roku dwa klasyczne horrory z lat 80-tych doczekały się nowych wersji. W przypadku „Postrachu nocy”, postmodernistycznego komedio-horroru o podrywaczu wampirze, otrzymaliśmy klasyczny remake, w którym Colin Farrell wcielił się z zabawnym skutkiem w postać będącą pastiszem Edwarda Cullena. Inaczej sprawa miała się z „Coś” Johna Carpentera. Adaptacja opowiadania Johna W. Campbella, ze swoim Lovecraftowskim terrorem jako motywem przewodnim, tak naprawdę nie wymagała żadnych dopowiedzeń czy kontynuacji. Wraz z „Obcym” Ridley’a Scotta, od dawna uważana jest za najlepszy horror science-fiction jaki dotychczas powstał. Nie dziwi mnie więc fakt, że w dobie lawiny coraz to gorszych remake’ów i prequeli, obawy fanów związane z filmem były ogromne. Sam pomysł, aby pokazać to co przydarzyło się norweskim badaczom, znanym z wersji Carpentera, nie był jednak najgorszy. Ostatecznie o tym, czy kolejne pokolenia zaliczą film do udanych, czy nie, zadecydowała jego realizacja.

Czy to Ellen Ripley? Nie, to Kate Lloyd!
Synopsis nie jest skomplikowane. Grupa naukowców z norweskiej stacji na Antarktydzie przypadkiem odkrywa statek kosmiczny, który leży od dobrych stu tysięcy lat pod śnieżną powłoką. Nieopodal znaleziska natrafiają na zamarzniętego obcego. Naukowiec Sander Halvorson (Urlich Thomsen) prosi młodą paleontolog Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) o pomoc w zbadaniu tego epokowego odkrycia. Gdy wydobyta bryła lodu się roztapia i istota wydostaje się na zewnątrz, zaczyna się dramatyczna walka o przeżycie. 
 
Dalszy przebieg akcji dla osób zaznajomionych z arcydziełem Carpentera jest prosty do przewidzenia. Pojawia się tylko jedna nowość – kobieta protagonistka. W wersji z 82’ obsada była całkowicie męska, z dziko zarośniętym Kurtem Russellem na czele. Atrakcyjna Kate Lloyd oczywiście w ogóle go nie przypomina i jak się szybko okazuje, swoją inteligencją, wolą przetrwania i zdrowym rozsądkiem znacznie przewyższa nie tylko Kurta, ale i jakiegokolwiek innego mężczyznę. To właśnie ona najszybciej zrozumie, czym jest wydobyta z lodu istota i zacznie z nią skutecznie walczyć. Lloyd jest bez wątpienia postacią zbliżoną w swej kreacji do nieśmiertelnej Ellen Ripley – waleczna, zacięta, a jeśli trzeba, pozbawiona skrupułów. Jej bohaterka zdecydowanie zawładnęła ekranem, odsuwając w cień pozostałych aktorów i przez to nowe „Coś” wiele traci. U Carpentera właściwie każda postać była odpowiednio ciekawa i dobrze nakreślona. W prequelu zaś schemat goni schemat.

Być jak John Carpenter
Początek filmu to prawdziwy ukłon w stronę lat 80tych – na ekranie pojawia się stare logo wytwórni Universal, rozbrzmiewają znane dźwięki syntezatora i pokazuje się charakterystyczny napis „The Thing”. Nie tylko to Heijningen podpatrzył u Carpentera. Podobnie rozpisał także narrację, z której łatwo wyodrębnić trzy akty. Ekspozycja nie wydaje się pośpiesznie zmontowana, akcja rozkręca się stopniowo, a efekty gore nie szokują nas niepotrzebnie od samego początku. Kilka scen jest reminiscencją tych z 1982 roku. Najlepszą i właściwie jedyną wskrzeszającą wszechogarniające uczucie rosnącej paranoi i klaustrofobii oryginału jest scena testu na człowieczeństwo (scenarzysta Eric Heisserer na szczęście trochę się wysilił i poszukał innego sposobu na udowodnienie kto jest, a kto nie jest człowiekiem). Nieodzowne porównania między obydwoma filmami niestety tylko potęgują wrażenie regresji amerykańskiego horroru w stosunku do lat 80-tych. Oglądając prequel „The Thing” utwierdziłem się w przekonaniu, że obecnie brakuje reżyserów na miarę Carpentera, Cravena, Cronenberga, Hoopera, czy Landisa. We współczesnych horrorach brakuje świeżych pomysłów i nie czuć w nich prawdziwej grozy. Dominuje za to w większości bezsensowna, krwawa sieczka, w której trudno dopatrzeć się czegokolwiek więcej. Jeżeli ktoś oglądając nowe „Coś” będzie oczekiwał filmu na miarę oryginału, niestety mocno się zawiedzie. Fani serii za najlepsze uznają prawdopodobnie zakończenie, które płynnie przechodzi w „The Thing” Carpentera. Pomijając jednak nawiązania do klasyki, jako horror, dzieło Heijningen sprawdza się niezgorzej, tym bardziej kiedy zestawimy go z innymi współczesnymi produkcjami tego rodzaju. Podsumowując... Obyło się bez profanacji mitu, ale nie zaproponowano też niczego nowego. Ostatecznie przydałaby się chociaż doskonała imitacja starego „Coś” – taka, którą potrafi stworzyć tytułowe monstrum...

Kamil Dachnij

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Szukaj