Algernon Blackwood
Nawiedzona wyspa
(Przełożył:
Mateusz Kopacz)
Ilustracja - Katarzyna Kurka |
W rogu salonu,
oparty o tylną ścianę, stał mój karabin marlin, z dziesięcioma
nabojami w magazynku i jednym zamkniętym wygodnie w nasmarowanej
części zamkowej lufy. Najwyższy czas, by ruszyć do domu i przyjąć
pozycję obronną w tym kącie. Bez chwili wahania podbiegłem do
werandy, ostrożnie przedzierając się między drzewami, żeby nie
zostać zauważonym w świetle. Wkroczywszy do pomieszczenia,
zamknąłem drzwi wiodące na werandę i najszybciej jak to możliwe
zgasiłem wszystkie sześć lamp. Przebywanie w jaskrawo oświetlonym
pokoju, gdzie z zewnątrz widać każdy mój ruch, podczas gdy ja
widziałem jedynie nieprzeniknioną ciemność w oknach, według
wszelkich praw sztuki wojennej było nonsensownym podkładaniem się
przeciwnikowi. Wróg, jeśli w tym wypadku można było mówić o
wrogu, sprawiał wrażenie zbyt przebiegłego i niebezpiecznego, żeby
tak ułatwiać mu sprawę.
Stanąłem w rogu
pomieszczenia z plecami opartymi o ścianę i dłonią na zimnej
lufie karabinu. Pomiędzy mną a drzwiami znajdował się zawalony
książkami stół, lecz przez pierwsze minuty po zgaszeniu świateł
ciemność była tak gęsta, że niemożliwością było cokolwiek
rozpoznać. Stopniowo zarys pomieszczenia uwidaczniał się przed
moimi oczami, podobnie niewyraźnych kształtów nabierały framugi
okienne.
Po
kilku minutach dało się rozpoznać drzwi (których górna część
była szklana) oraz dwa okna wychodzące na frontową werandę;
ucieszyło mnie to, ponieważ
w razie gdyby Indianie zbliżyli się do domu, byłbym w stanie
widzieć ich przybycie i przewidzieć posunięcia. Nie myliłem się,
gdyż w tej właśnie chwili do mych uszu dotarł osobliwy głuchy
dźwięk kanu przybijającego do brzegu i ciągniętego po skałach.
Wyraźnie słyszałem, jak wiosła ułożono na dnie łodzi, zaś
cisza, jaka potem nastała, oznaczała niewątpliwie, że Indianie ukradkiem zbliżają się ku domowi…
(...) Wielu odczuciom tej nocy
brakło wyrazistości, aby je w pełni opisać i przeanalizować,
lecz dominujące wrażenie, które pozostanie przy mnie do końca
mych dni, to koszmar ponad koszmary, przytłaczające doznanie, które
gdyby trawiło mnie nieco dłużej, niewątpliwie złamałoby mój
umysł.
W międzyczasie
tkwiłem przycupnięty w rogu, czekając cierpliwie na dalszy rozwój
wydarzeń. Dom pogrążony był w bezruchu niczym grobowiec, lecz
nieokreślone odgłosy nocy nuciły mi swą pieśń do ucha; zdawało
mi się, że słyszę krew płynącą w żyłach i tańczącą w
tętnicach...
(Opowiadanie znajdziecie w drugim numerze czasopisma "Coś na Progu", który można już zamawiać w pre-orderze ze strony wydawnictwa Dobre Historie)
0 komentarze:
Prześlij komentarz